Warszawskie szczytowanie

– Polska nie przez przypadek została wybrana do roli organizatora i współgospodarza szczytu NATO – powiedział Macierewicz. I o dziwo nie kłamał.

Od miesięcy politycy nadmuchują propagandowy balon, pokazując, jaki to na Polskę spłynął wielki splendor. Że jesteśmy filarem Paktu Północnoatlantyckiego i że nasza rola w przeciwstawianiu się Rosji predysponuje nas do wyznaczania kierunków bezpieczeństwa dla wolnego świata.

To kit!

Na kogo wypadnie

Tak się składa, że przed goszczeniem szczytów NATO od jakiegoś czasu państwa członkowskie oganiają się jak mogą. Regułą w pakcie było, że w ostatnim punkcie każdej deklaracji końcowej z danego szczytu przywódcy państw wyrażali podziękowania dla państwa-gospodarza oraz zapowiadali kolejne spotkanie – wymieniając państwo deklarujące wolę organizacji kolejnego spędu. Takie zapisy zawierały deklaracje końcowe z Lizbony w 2010 r., ze Strasburga i Kehl w 2009 r. czy o rok wcześniejszego Bukaresztu. Natomiast w ostatnim punkcie deklaracji końcowej ze szczytu w Chicago (2012 r.) znalazł się jedynie zapis podziękowań dla Stanów Zjednoczonych za organizację. Żadne państwo się nie zgłosiło. Po cichutku szukano jelenia, ale na wszelki wypadek szefostwo paktu zaczęło szykować szczyt w Kwaterze Głównej Sojuszu.

Ostatecznie dopiero we wrześniu 2013 r. udało się skłonić Wielką Brytanię do podjęcia się roli gospodarza. A i to głównie dlatego, że rządowi Jej Królewskiej Mości nie tyle zależało na goszczeniu szefów państw paktu, ile na pokazówce wewnętrznej, niezbędnej do wykazania wielkości Brytanii na 2 tygodnie przed referendum niepodległościowym w Szkocji.

I zaprawdę ma rację Macierewicz, twierdząc, że lipcowy szczyt w Warszawie to nie przypadek. To skutek podpuszczenia przez szefostwo paktu kancelarii Komorowskiego. Podpuszczano ją tym, że Sikorski zostanie sekretarzem generalnym NATO i fajnie by było, gdyby następny szczyt był w Warszawie. Sikorski na fuchę się nie załapał, ale obietnice padły. Komorowski nie miał wyjścia i w Walii oficjalnie poprosił sojuszników, aby następne spotkanie odbyło się w lecie 2016 r. w Warszawie. Po to, żeby „mocno pokazać rolę Polski w NATO, aby pokazać także, że Europa Wschodnia, która wydawała się przez wiele lat bezpieczną od wszelkich zagrożeń, znowu powinna się znaleźć w centrum uwagi sojuszu”.

Prośba Komorowskiego – jak się można domyślać – została przyjęta przez członków paktu z westchnieniem ulgi.

Jedzą, piją, flanki chwalą

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że szczyt NATO w walijskim Newport, który odbył się w końcu we wrześniu 2014 r., był zdaniem analityków wojskowości najważniejszym spotkaniem Rady Północnoatlantyckiej na szczeblu głów państw i szefów rządów od momentu przystąpienia Polski do NATO. Odbywał się bowiem pół roku po zajęciu Krymu przez Rosję. A czy ktoś pamięta, co tam uzgodniono? Szpicę. Po 1,5 roku szpica wciąż jest na tapecie. No i się organizuje. Na szczęście nikomu nie chce się jej przetestować…

Podobne znaczenie miały wyniki poprzednich szczytów NATO. Prezydenci i premierzy jeździli, spotykali się, zjadali oficjalną kolację, przesypiali noc w hotelu, akceptowali negocjowane od miesięcy propozycje amerykańskie, robili wspólną fotkę i wracali do domu.

W przeciwieństwie bowiem do nasiadówek unijnych, na szczytach Paktu Północnoatlantyckiego wszystko jest postanowione i zatwierdzone wcześniej. Nie ma sporów, które mogłyby szczyt wywrócić. Nie ma kwestii, które zmuszałyby kogokolwiek do negocjowania w nocy lub przedłużania szczytu o dzień lub 2. W NATO wszystko jest proste jak konstrukcja M-16. Każdy kraj, gdy czegoś chce, rozmawia ze Stanami Zjednoczonymi. I kiedy Stany się na to zgodzą, to to coś zostaje przyklepane przez resztę.

Potwierdza to były szef MON Tomasz Siemoniak, opowiadając wszem i wobec, że już „od jesieni wiadomo, jakie będą konkluzje szczytu, bo samo wydarzenie jest tylko uwieńczeniem wcześniej podjętych kroków”. A będą takie, że po raz pierwszy w historii ustanowi się obecność jednostek bojowych USA na terenach „wschodniej flanki” paktu, w państwach, które w momencie jego zakładania były kontrolowane bądź anektowane przez ZSRR.

Byle nie do Rygi

Platforma i Nowoczesna straszą, że jeśli PiS nie uzna Trybunału Konstytucyjnego, to szczytu nie będzie. To samo wypisywała najpierw „Gazeta Wyborcza”, a tuż po niej niemiecka weekendówka „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”. Na łamach fruwają argumenty, że NATO Polskę może olać, bo Amerykanom nie są już potrzebni polscy żołnierze w Iraku ani tajne więzienie w Starych Kiejkutach, gdzie CIA mogła bezkarnie podtapiać Arabów. No i nie ma już podziału na krytyczną wobec Waszyngtonu „starą” Europę, która chętnie odesłałaby NATO do lamusa, i Europę „nową”, entuzjastycznie proamerykańską.

Nie bójcie żaby… Sojuszniczy spęd będzie w Polsce choćby dlatego, że do tej pory szczyt gościły już nawet stolice Rumunii, Czech i Łotwy, a teraz nikt go po prostu nie chce robić. Z prostego powodu – szczyt NATO w Warszawie będzie kosztował 160 mln zł.

Żeby wydać tę kasę, Sejm zrobił specjalną ustawę o szczycie. Zapisano w niej, że zamawiająca jakąś usługę instytucja państwowa będzie musiała przestrzegać czterech zasad, z których interesujące są dwie. Po pierwsze, ma zamieszczać ogłoszenie o zamówieniu na stronie Biuletynu Informacji Publicznej. Po drugie, zamieszcza „niezwłocznie” informację o udzieleniu zamówienia. Ma przy tym podać nazwę albo imię i nazwisko wykonawcy, z którym zawarła umowę. Dzięki temu gdyby ktoś chciał szybko zatrudnić się przy robieniu posiłków z zawartością cyjanku lub zamierzał zamontować jakieś rozrywkowe urządzenie w miejscu obrad, będzie wiedział, do kogo się zgłosić.

Macierewicz pokrzykuje na konferencjach prasowych, że lipcowy szczyt zostanie odpowiednio przygotowany, a wszyscy uczestnicy będą bezpieczni. Bo „ciosy terroryzmu spadają na różne kraje, ale zostały podjęte nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, które mają zagwarantować spokój”. I właśnie dlatego każdy dżihadysta powinien wiedzieć, jaka firma załapała się na catering, a jaka będzie skręcała meble.

To istotna wiedza. W końcu warszawski szczyt NATO odbędzie się nie w jakiejś chronionej enklawie, nie w budynku, który łatwo jest monitorować z ziemi, kanału i z powietrza, ale na Stadionie Narodowym. A co!

Z autobusem Arabów

Po cholerę wynajmować na sojuszniczy spęd 55-tysięczny obiekt? Tego nikt nawet nie próbował wyjaśnić. Przecież do Warszawy przyjadą szefowie państw i rządów, ministrowie spraw zagranicznych oraz ministrowie obrony 28 państw sojuszników NATO i 4 krajów partnerskich. Oznacza to, że w dniach 8-9 lipca 2016 r. w Warszawie przebywać będzie łącznie około 2,5 tysiąca delegatów, a z nimi około 1,5 tysiąca dziennikarzy relacjonujących to wydarzenie.

4 tysiące ludzi, na których pójdzie 160 dużych baniek! Po 40 tys. zł na łebka za – de facto – dobę!

Podobnej wielkości nasiadówki Warszawa ma już za sobą. Choćby szczyty unijne lub szczyt Partnerstwa Wschodniego. Ten ostatni z niemal taką samą liczbą oficjalnych delegacji zagranicznych na najwyższym szczeblu. Ogarniano to dotąd wydatkami rzędu kilku milionów złotych.

Skąd zatem teraz taki wysyp złotówek? Oczywiście najprostszym tłumaczeniem jest wzmiankowane bezpieczeństwo. Coś jest na rzeczy, bo skoro tworzy się jawne procedury zamawiania usług dla sojuszników, to trzeba będzie na ich kontrolę poświęcić pracę tysięcy agentów. A to i tak nic nie pomoże, bo pojawił się problem dla polskiej armii nie do rozwiązania.

Do obsługi szczytu NATO potrzeba 40 autobusów, 208 mikrobusów oraz 75 samochodów dostawczych. Wojsko ich nie ma. Ogłasza zatem przetarg.

Dla większości pojazdów ustanowiono wymóg produkcji nie później niż w 2010 r., tylko dla autobusów klasy VIP mają być wyprodukowane nie później niż w 2012 r. Przebieg autobusów nie może być większy niż 500 tys. km, a mikrobusów – 300 tys. Dla samochodów dostawczych nie ma kryterium przebiegu.

Niektóre pojazdy mają być dostępne przez całą dobę, a niektóre – przez 16 godzin dziennie. Stąd wojsko poszukuje łącznie 739 kierowców oraz 63 osób, które będą koordynowały ich pracę. Usługi mają być świadczone od 29 czerwca do 10 lipca, a oferty będą wybierane na podstawie kryterium najniższej ceny. Tak stanowi ogłoszenie na stronie MON.

Pomijając to, że szczyt ma trwać 2 dni, a nie 12, rodzi się pytanie: kto skontroluje 800 osób, które będą mogły wjeżdżać samochodami w newralgiczne miejsca? Samochodami, które można naszpikować każdą ilością masy fajerwerkowej.

Gdyby Teodor Kaczynski, Salah Abdeslami i Brunon K. nie siedzieli, na pewno by się na ten rodzaj umowy śmieciowej załapali.

 

 počítadlo.abz.cz