Zmiana
jałtańskich granic Polski z 1951: węgiel za Bieszczady
W 1951 doszło do znaczącej korekty granicy
polsko-ukraińskiej. Na mocy umowy między Rzeczpospolitą Polską a ZSRR,
Polska oddała tzw. kolano Bugu wokół Bełza i Sokala, w zamian za co
otrzymała część Bieszczad z Ustrzykami Dolnymi. Oba obszary miały taką
samą powierzchnię i wchodziły przed wiekami w skład tzw. Grodów Czerwieńskich.
Mimo tego powszechnie przyjmuje się tezę, że była to stalinowska grabież
Polski, w ramach której Polska oddała nieźle zagospodarowane i dobrej
jakości ziemie zawierające wielkie złoża węgla kamiennego, w zamian za
kawał bieszczadzkiej dziczy. Czy opinia ta jest słuszna?
Większy obszar wschodni był słabiej zagospodarowany
i uprzemysłowiony, miał wprawdzie lepsze gleby, lecz surowcowo bogatszy
jest obszar zachodni. Na wschodzie pozostały złoża roponośne Borysławia, lecz
to na zachodzie powstał gigant KGHM z jego bogatymi złożami miedzi
i srebra i przyszłościowymi złozami soli. II RP nie posiadała na
wyłączność żadnego znaczącego ujścia bałtyckiego a jej wybrzeże morskie
wynosiło ledwie 140 km, po wojnie Polska dysponowała pełną zlewnią Wisły,
prawie całą Odrą, zaś wybrzeże to już 440 km. II RP była geograficznie za
bardzo odsunięta od Zachodu, dlatego powojenna zmiana granic, mimo że
zmniejszyła obszar państwa o 77 tys. km2, była wybitnie korzystniejsza
geograficznie. Polska w obecnych granicach ma o wiele lepsze
perspektywy harmonijnego rozwoju, nawet jeśli jak dotąd tego nie dostrzegamy,
gdyż za słabo wykorzystujemy nasze naturalne atuty.
Jak na tym tle należy ocenić zmianę granic z 1951? Korekta
z 1951 przesunęła Polskę na wschód od górnego Sanu, zaś Ukrainę na zachód
od Bugu. Po zmianie polska granica stała się krąglejsza i mniej
nieregularna. Choć warto też pamiętać, że Ustrzyki Dolne to już fragment obcego
porządku hydrologicznego w Polsce (ustrzycka rzeka Strwiąż należy do zlewni
Morza Czarnego).
Formalnie zmiana dokonana została na prośbę polską
w związku z koniecznością budowy zapory na Sanie, historycy
zafiksowali się jednak na wersji kradzieży polskiego węgla, która która
bagatelizuje polski nabytek.
W istocie interes był tutaj obustronny, krótkofalowo
przyniósł on lepsze korzyści stronie radzieckiej, długofalowo jednak
korzystniejszy jest dla Polski, gdyż umożliwił powstanie zapory na Solinie.
Polska straciła trochę węgla kamiennego, którego do dziś nam nie brakuje, lecz
okiełznała za to rzekę, która zamiast zalewać polskie miasta i wsie
pożytkuje swą energię do odnawialnej produkcji elektryczności, która długo
będzie jeszcze działać po wyczerpaniu nadbużańskich złóż węgla.
Tymczasem czytamy, że było to „wydarcie Polsce ziem bogatych
w złoża węgla kamiennego i gazu ziemnego" (Interia Nowa Historia). Rafał Kuzak
w serwisie „Ciekawostki historyczne" obliczył nawet ileśmy
„stracili" dolarów: Drobna korekta graniczna, która kosztowała nas
dziesiątki miliardów dolarów. Tezy te zdaje się oparto na pracy Witolda
Sienkiewicza: „Polska od roku 1944. Najnowsza historia" (wyd. Demart,
listopad 2011, s. 424).
Są to rachunki nieuwzględniające tego, co byśmy stracili, gdyby
nie zapora na Solinie.
Przyjrzyjmy się krytycznie tezom R. Kuzaka:
Kiedy Wielka Trójka ustalała granice Polski, nikt jeszcze
o tym skarbie nie wiedział, dlatego też Józef Stalin lekką ręką oddał nam
liczący 480 kilometrów kwadratowych obszar. Problem pojawił się kilka lat po
wojnie, kiedy to polscy geolodzy odkryli w „kolanie Bugu" bogate
złoża węgla kamiennego. Wtedy też „czerwony car" postanowił odebrać to, co
tak łaskawie nam „podarował".
Nadbużańskie zagłębie węglowe odkrył przed wojną polski geolog
Jan Samsonowicz, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, który w 1931
sformułował hipotezę o możliwości występowania na Wołyniu, Wyżynie Lubelskiej
i Podlasiu węgla pod pokładami skał jurajskich i kredowych. Od 1935
jego hipoteza była pozytywnie weryfikowana kolejnymi wierceniami. Radzieccy
geologowie przejęli jego badania jeszcze w czasie wojny i już wtedy
wiedziano, że teren wołyńsko-lwowsko-lubelski jest węglonośny, choć nie było
jeszcze konkretnej oceny poszczególnych złóż. Dokonano jej faktycznie
u schyłku lat 40., czyli na krótko przed korektą granic.
Tyle
że polska strona zdecydowanie potrzebowała pętlę Sanu, którą otrzymała, gdyż
inaczej nie mogła sensownie planować rozwoju gospodarczego
południowo-wschodniej części Polski stale zagrożonej pustoszącymi wylewami
Sanu. Co więcej, był to dowód na umiejętność konstruktywnej kontynuacji
inicjatyw gospodarczych przedwojennej Polski, gdyż budowa zapory na Solinie
była realizowana już w II RP, tyle że słabości gospodarcze
i organizacyjne nowo odrodzonej Polski nie pozwoliły na dokończenie tego
projektu.
Projekt wykorzystania pętli Sanu koło Myczkowiec powstał
w 1921 roku. Autorem był profesor Karol Pomianowski. Według jego koncepcji
kaskadowej zabudowy górnego Sanu, stopnie wodne miały powstać w Dydiowej,
w Wołosiance, w Rajskiem i w Solinie. Wobec braku funduszy,
budowę rozpoczętą w 1920 roku musiano przerwać w 1925 roku (początek
wojny gospodarczej z Niemcami), choć brakowało do zakończenia zaledwie 300
tys. zł. Budowały to wówczas firmy zagraniczne, które strategiczny projekt
rozpoczęły, lecz nie ukończyły. Wykonany i zapłacony był m.in. tzw. jaz
Stoneya. Wykonane były również kanał z ujęciem, sztolnia oraz fundamenty
elektrowni. Konsekwencje były takie, że w 1934, zwanym w Polsce
„rokiem Noego" przyszła katastrofalna powódź, w której San wylał,
dokonując potężnych zniszczeń. W ostatnich latach II RP postanowiono więc
powrócić do przerwanej inwestycji, ograniczając się do budowy zapory na
Solinie, lecz nie udało się jej dokończyć przed wybuchem wojny.
Po zakończeniu II wojny światowej od razu odżył pomysł
wykorzystania wód Sanu do produkcji energii elektrycznej i zabezpieczenia
antypowodziowego tej części Polski. W ówczesnych dokumentach państwowych,
powódź z 1934 była przywoływana w dyskusjach ze stroną radziecką,
jako argument za koniecznością dokończenia tej budowy. Tyle że wówczas już
większość ziem, które obejmował przedwojenny plan znalazło się akurat po
stronie ukraińskiej. Jedynie sama Solina była po stronie polskiej, tyle że aby
wykonać tam wielką zaporę i tak trzeba by zatopić szereg wsi po stronie
ukraińskiej. Więc inwestycji nie dało się ruszyć bez porozumienia ze stroną
radziecką.
Tereny przyłączone do Polski w ramach wymiany. Dawniej granica biegła
tutaj na Sanie
Kuzak: Nie można również zapominać o losie osób,
które uciekły lub zostały przymusowo wysiedlone z terenów podlegających
wymianie.
Oczywiście, że nie można zapomnieć, lecz nie należy
wyolbrzymiać wymiarów całej tej operacji, gdyż może to przynieść więcej szkód
niż pożytku. W 2015 na forum polskiego parlamentu postuluje się państwowe finansowanie
powstałego w 1991 Związku Wysiedlonych w Akcji H-T oraz „przeanalizowanie
możliwości skorygowania z Ukrainą zmiany granic z 1951 r., skoro ta
zmiana okazała się tak niekorzystna dla polskiej strony". Czy warto
uaktywniać na poziomie państwowym polskie pretensje związków wysiedlonych,
skoro Polska ma na głowie analogiczne pretensje znacznie poważniejszego
niemieckiego związku wypędzonych, dla których taka akcja byłaby niezłym
prezentem?
W rezultacie Akcji H-T (nazwanej tak od
pierwszych liter ich stolic) przesiedlono 14 tys. osób, z tego na Ziemie
Zachodnie 7,5 tys. osób, zaś w Bieszczady — 4 tys. Część mieszkańców
zrezygnowała z przesiedlenia i pozostała dobrowolnie po radzieckiej
stronie.
Warto też pamiętać, że kiedy budowano Jezioro Solińskie
wysiedlono przymusowo 3 tys. ludzi, dla których, według relacji i wspomnień, była to taka
sama trauma, jak groźnie brzmiąca Akcja H-T. Przedstawiano to jako wygnanie
z niezwykle urodzajnej Arkadii, które zostawiało niezabliźnioną ranę. Dziś
jednak nikt nie kwestionuje, że było to potrzebne.
Kuzak: O ile sama idea budowy zbiornika była jak
najbardziej uzasadniona, to już poważne wątpliwości może budzić dziwna
zbieżność pomiędzy odkryciem złóż węgla, a faktem wystosowania owej
oferty. A jeśli ktoś jednak wierzy w czystość intencji władzy
ludowej, wystarczy zadać sobie proste pytanie: dlaczego niby przedmiotem
wymiany miało stać się akurat „kolano Bugu"? Przecież wspólnej granicy
z Sowietami nam nie brakowało.
Jest zupełnie zrozumiałe, że strona radziecka w zamian za
wejście bardzo ważnej polskiej inwestycji na część ziem ukraińskich,
postanowiła w zamian odkroić sobie jakiś szczególnie atrakcyjny kawałek
Polski, więc trudno się dziwić, że taką wymianę ziem poprzedzały gruntowne
badania geologiczne i wytypowanie atrakcyjnego surowocowo terenu. Nie był
to wcale najlukratywniejszy surowcowo kawałek Polski leżący tuż przy granicy
ZSRR, wszak jeszcze lepszy mógłby być kawałek przy przesmyku suwalskim, gdzie
znajdują się metale ziem rzadkich. Padło jednak na bogate w węgiel ziemie
lubelskie.
Trudno byłoby oczekiwać, że ZSRR odstąpi Polsce kawałek swych
ziem w zamian za ubogie tereny. Nie zmienia to jednak faktu, że dla Polski
ta zamiana była bardziej strategiczna niż czysto ekonomiczna. Potwierdza to
fakt, że dzięki temu na ziemiach otrzymanych od ZSRR została przeprowadzona
flagowa inwestycja czasów Gomułkowskich — największa do dziś budowla
hydrotechniczna w Polsce, która stworzyła największą zaporę
i największy sztuczny zbiornik wodny w Polsce, tudzież dwie nowoczesne
i wydajne elektrownie wodne o łącznej mocy 208 MW. Zespół Elektrowni
Wodnych Solina-Myczkowce posiada największą w Polsce elektrownię
szczytowo-pompową pracującą na dopływie naturalnym. Wykorzystuje ona spad
uzyskany dzięki spiętrzeniu wód Sanu zaporą w Myczkowcach, ale również
spad kilkumetrowej pętli Sanu. Pierwsze roboty rozpoczęły się już w 1953 —
od mniejszej zapory w pobliskich Myczkowcach. Po ukończeniu Myczkowiec
rozpoczęła się głowna budowla w Solinie, która została ukończona
w 1969. Cała epoka gomułkowska zeszła więc okiełznaniu Sanu.
ZSRR wziął tereny bogate w surowce w zamian za dolinę
Sanu, lecz do czerpania korzyści z polskich zasobów surowcowych wcale nie
potrzebne było przesuwanie granic, przykładem polski uran, który znajdował się
na ziemiach zachodnich, w Sudetach, wokół Kowar. Wydobywano go stamtąd
w okresie 1948-1972. W ramach zawartej we wrześniu 1947 roku umowy
o współpracy naukowo-technicznej między Polską a ZSRR, Rosjanie
zajmowali się poszukiwaniem i eksploatacją tego uranu, który dostarczany
był do Rosji po cenie produkcji plus 10% zysku. W ostatnich
latach postanowiono reaktywować sudecki uran. Pozwolenie dostali Australijczycy
z Wildhorse Energy. Po protestach sprawa
ucichła.
Kuzak: Dodajmy, że na węglu sprawa się nie kończyła. Nie
bez znaczenia był również fakt, że przez „kolano Bugu" przebiegała linia
kolejowa łącząca Kowel i Włodzimierz Wołyński z Rawą Ruską oraz Lwowem.
Zmuszało to Rosjan — przynajmniej teoretycznie — do płacenia za tranzyt lub
jeżdżenia objazdami.
Tak, w części która przeszła do ZSRR był także fragment
linii kolejowej łączącej ukraińskie miejscowości. Utrata tego kawałka nie miała
dla Polski żadnego realnego znaczenia, gdyż i tak był on zajęty przez
infrastrukturę służącą Ukrainie a nie Polsce. Domniemane pobory opłat
tranzytowych za przejazd przez kawałek Polski są fikcyjne. Polska także ma
podobny kawałek linii kolejowej przechodzący przez terytorium
radzieckie/ukraińskie, za który jednak nie pobierało się ani nie pobiera
żadnych opłat. Z tego przynajmniej, co oficjalnie wiadomo. W ramach
korekty granic strona radziecka chciała zresztą, by Polska przejęła także ten
kawałek linii kolejowej: z Przemyśla do Zagórza przez Ustrzyki Dolne,
która to linia leżała częściowo po stronie ukraińskiej (gdzie na jej trasie
były miejscowości Dobromil i Chyrów). Tyle że towarzysze moskiewscy chcieli
złota za ten kawałek, więc strona polska zrezygnowała i w ten sposób by
przejechać koleją z jednej polskiej miejscowości do drugiej wjeżdżało się na
Ukrainę. Nikt z tego tytułu nie brał opłat tranzytowych, ani nawet nie
było sprawdzania paszportów. Nie można jednak było otwierać okien
w trakcie podróży przez Ukrainę. Linię tę wykończyła dopiero
transformacja, kiedy w 1994 „restrukturyzatorzy" kolei postanowili
skasować połączenie z Przemyśla do Ustrzyk. Od tego czasu trwa batalia o przywrócenie tego malowniczego
połączenia, jako atrakcji turystycznej.
Kuzak: W zamian otrzymaliśmy fragment przedwojennego
powiatu leskiego, obejmujący część dorzecza dolnego Sanu od Smolnika po Solinę
z Ustrzykami Dolnymi oraz wyczerpanymi złożami ropy.
W zamian za złoża węglonośne otrzymaliśmy zatem nie tylko
dzicz bieszczadzką potrzebną do budowy zapory, ale i ziemie na obszarach
roponośnych! Skąd wiadomo, że wyczerpane? W Polsce stale powtarza się
mantrę o śladowych ilościach ropy lub „wyczerpanych złożach", choć
oznacza to zazwyczaj jedynie wyczerpanie konkretnego odwiertu lub płytkiego
pokładu. Zbyt głęboko się u nas jednak za ropą nie szuka, gdyż Polska od
dekad nastawiona jest na import ropy i gazu.
Warto pamiętać, że Polska była kolebką przemysłu naftowego,
który u nas cechuje się tym, że w bardzo wielu miejscach wcale nie
trzeba za nim kopać, gdyż sam wycieka przez różne szczeliny czy rzeczki. Znano
to od wieków w wielu regionach polskich gór i nazywano „olejem
skalnym", który służył głównie do celów leczniczych, po czym w XIX w.
rozwinięto paletę zastosowań i zaczęto wydobywać już na skalę przemysłową
pod nazwą „ropy naftowej". Tak się przypadkiem złożyło, że na tym skrawku,
który Polska otrzymała od ZSRR ów przemysł się rodził, gdyż w Ustrzykach Dolnych
zbudowano jeden z pierwszych ropociągów. Złoża ropy się tam wcale nie
skończyły. Nie są to wprawdzie aktualnie wielkie ilości surowca, lecz bardzo
wysokiej jakości, czyli ropa służąca do wyrobu specjalistycznych olejów. Pracujące do dziś kiwony naftowe w Czarnej:
W styczniu 2010 gruchnęła wiadomość, że brytyjscy eksperci z
Gaffney Cline & Associates oszacowali, że w polskich Bieszczadach są
wielkie złoża ropy, szacowane na 68 mln ton. Komunikat ten wypuściła niemiecka
spółka EuroGas, która szykowała do eksploatacji bieszczadzkich złóż we
współpracy z PGNiG. Ostatecznie jednak w 2015 PGNiG zawarł umowę
z Orlenem z czego powstał wspólny projekt „Bieszczady", który
w najbliższych latach będzie poszukiwał bieszczadzkiej ropy na głębokości
do 6000 m. Opcje są dwie: albo są to jakieś słomiane inwestycje, które mają
generować straty w państwowych spółkach (powinien to rozstrzygnąć audyt po
zmianie władzy) albo wyczerpane karpackie zagłębie naftowe wyczerpanym nie
jest.
Przedkarpacki szlak naftowy
O ile Polsce węgla nie brakowało i długo jeszcze nie
zabraknie, o tyle ropy nam bardzo brakuje, więc pozyskanie kawałka
karpackiego zagłębia roponośnego, które wcale nie powiedziało jeszcze
ostatniego słowa, to kolejny atut tej wymiany.
Kuzak: Gdy tylko „kolano Bugu" znalazło się
w granicach ZSRR, Sowieci przystąpili do budowy szeregu kopalń,
w wyniku czego w krótkim czasie wydobywano tam aż 15 milionów ton
węgla rocznie! Dla porównania w roku 1936 w Polsce ogółem wydobywano
około 30 milionów ton węgla kamiennego.
To wyjątkowo manipulacyjne zestawienie liczb, które nie dowodzi
zupełnie niczego. Jak można porównywać wydobycie węgla w granicach
przedwojennych, skoro w powojennym układzie granic Polska dysponowała znacznie
lepszym dostępem do złóż. W 1945 Polska wydobyła 21 mln ton węgla,
a już w roku następnym — 47 mln ton. W 1950, czyli na rok przed
zmianą granic, Polska wydobywała już 78 mln ton węgla, czyli tyle co obecnie.
W zasadzie od razu po zakończeniu wojny polskie wydobycie węgla kamiennego
rosło co kilka lat w tempie kilkanaście mln ton, tak że w roku 1970
osiągnęło poziom 140 mln ton, czyli 4,27 t per capita, czyli najwięcej na
świecie. Co dałoby dodatkowe kilkanaście milionów ton z przejętych złóż
nadbużańskich? To że Polska stałaby się czołowym producentem węgla kilka lat
wcześniej? Dla Polski utracone zasoby nie stanowiły 50%, jak może to wynikać
z porównania do wydobycia przedwojennego, lecz kilkanaście, które
następnie stopniały do kilku.
Oczywiście są to wielkości czysto teoretyczne, gdyż na
przejętych ziemiach nie było żadnej infrastruktury górniczej, jak na Śląsku,
więc najpierw trzeba było budować kopalnie od zera.
Do dziś owe złoża lubelskie są mizernie zagospodarowane — mamy
tam tylko Bogdankę, wybudowaną w latach 1975-1984. A w ostatnich
latach kolejne złoża przekazano nie pod polską zabudowę, lecz oddano
w ręce Australijczyków. Być może dzięki temu na ziemie polskie przybędą jakieś
nowe technologie wydobywcze, ale póki co wygląda to na politykę neokolonialną,
która od polityki kolonialnej z czasów ZSRR nie różni się aż tak
fundamentalnie. W obu bowiem przypadkach efekt jest taki, że polskie
zasoby naturalne służą przede wszystkim interesowi zagranicznych podmiotów
gospodarczych.
Generalnie warto pamiętać, że najróżniejsze bogactwa naturalne mieszczą
się praktycznie w calutkiej Polsce i nie sposób odkroić coś jałowego.
Co najwyżej można przyjąć, że dany obszar nie jest jeszcze należycie
rozpoznany. Związane jest to z wyjątkowością geologiczną Polski:
„Polska położona jest w przegrodzie Europy, na granicy
geologicznych światów wyznaczonych uskokiem rozciągającym się od Szczecina,
Kalisza, Tarnowa, Rzeszowa. Jest jedynym państwem w Europie, gdzie
spotykają się trzy epoki geologiczne. Najstarsza — wschodnia, znacznie młodsza
— zachodnia i najmłodsza - alpejska. Nasuwa się przy tym skojarzenie ze
znacznie późniejszym politycznym rozbiorem Polski. To punkt spotkania trzech
różnych światów i obszarów. - Wzdłuż tej linii uskoku geologicznego
przebiegają również i wynikają z niego zasoby gazy łupkowego" - wskazuje prof. Andrzej Nowak.
Kuzak: Łatwo się domyślić, że na drobnej zmianie
przebiegu granicy straciliśmy prawdziwą fortunę. Jak wielką? W roku 1953
tona węgla na rynkach światowych kosztowała 13 ówczesnych dolarów (ponad 100
dzisiejszych USD). Gdyby Polska chciała wyeksportować węgiel znad Bugu
zagranicę, mogłaby na tym zarobić w ciągu jednego roku 1,5 miliarda dzisiejszych
dolarów. W ten oto sposób na przestrzeni kilkudziesięciu lat straciliśmy
dziesiątki miliardów dolarów!
Od 1945 do 1956 Polska była związana umowami węglowymi
z ZSRR na mocy których eksportowała węgiel, ale do ZSRR — po tzw. rublach
transferowych, czyli za niewielkie pieniądze, dolar z hakiem za tonę. Do
1953 Polska dostarczyła w ten sposób do ZSRR 54 mln ton węgla. Rosjanie
mieli więc instrumenty polityczne, by przejmować polski węgiel bez własnego
wysiłku inwestycyjnego.
Chłonność węglowa rynków dolarowych miała swoje bariery,
potrzeby rynków rublowych miały swoje potrzeby. Jest wielce prawdopodobne, że
w razie gdyby owe ziemie zostały przy Polsce i zostały przez nią
zagospodarowane górniczo, to i tak szłyby głównie za ruble transferowe.
W 1984 Polska sprzedała za granicę 42,4 mln ton węgla, co
przyniosło 190 mln ówczesnych zł. Gdyby zatem czysto teoretycznie Polska
eksportowała o te 15 „utraconych" mln ton węgla więcej, po
analogicznych cenach to przyniosłoby to 65 mln ówczesnych zł więcej. Zgodzimy
się, że byłaby to suma dość odległa od 1,5 mld dol.
O ile w ogóle w okresie PRL owe złoża zostałyby
uruchomione to mogłoby się skończyć na tym, że wybudowanoby za zyski
z owego węgla kilka fabryk więcej, które pewnie i tak nie ostałyby
się w transformacyjnym pogromie przemysłu. Zamiast tego mamy dziś unikalną
zaporę w Solinie, która jest budowlą na tyle strategiczną, że jak dotąd
nie została ani wyburzona ani sprzedana nowym Wielkim Braciom.
Gdyby jednak fortunnym zrządzeniem losu to Polsce przypadło
zagospodarowanie sokalskiego złoża i udałoby się je sprzedać ekstra na
rynku dolarowym, to czysto teoretycznie można sobie wyobrazić wariant
w którym dekada Gierka nie zostaje przerwana przez kryzys i pułapkę
kredytową. Być może zatem w takim wariancie PRL by nie upadł, lecz
ewoluował. Są to jednak spekulacje fantastyczno-historyczne. Węgiel zawsze był
bowiem towarem mocno politycznym i choć przynosił w PRL spore ilości
dewiz, był też stale uwikłany w system — tak za komuny, jak i za
unii, kiedy jego rynek jest temperowany ekopolityką krajów, które nie posiadają
„czarnego złota".
Warto tutaj pamiętać, że mocarstwa zachodnie były nie mniej
skłonne do pozbawiania Polski terenów górniczych. Na wersalskim koncercie
mocarstw delegacja brytyjska oponowała przeciw przyznaniu Polsce Górnego
Śląska. John Maynard Keynes, znany ekonomista, członek tej delegacji twierdził,
że Polacy nie poradzą sobie z tym nabytkiem: „Nie daje się małpie
zegarka". Węgiel stał się jednak głównym towarem eksportowym przedwojennej
Polski, jakkolwiek eksportowano go głównie do Niemiec, które do 1925 r. były
zobowiązane kupować polski węgiel na mocy narzuconej Konwencji Górnośląskiej.
Kiedy wygasła, Niemcy wprowadziły embargo na polski węgiel i zaczęły
kupować własny z Zagłębia Ruhry, choć był droższy. Sanacja walczyła
później skutecznie z problemem znacznego opanowania polskich koncernów
węglowych przez kapitał niemiecki. W okresie tym, by wygrać konkurencję
z kopalniami angielskimi, polski rząd eksportował węgiel po cenach
dumpingowych.
Na poczdamskim koncercie mocarstw znów pojawiły się analogiczne
wątpliwości zachodu co do przyznania Polsce złóż węglowych. Opisał to polski
mineralog i doradca polskiej delegacji, prof. Andrzej Bolewski, w swojej
książce pt. „Z drogi do Poczdamu". W pertraktacjach dotyczących
przyszłej zachodniej granicy państwa polskiego, swe zastrzeżenia zgłosiła
strona amerykańska, argumentując to obawami, czy Polacy będą w stanie
uruchomić na przejmowanych terenach kopalnie i zabezpieczyć dla Europy
Środkowej dostawy węgla. Sugerowano, aby region wałbrzyski pozostał
w granicach Niemiec. Dopiero po wykazaniu zdolności fachowej
i koncepcyjnej wątpliwości zostały wycofane.
Kuzak: Co zyskaliśmy w zamian? Piękne widoki oraz
wybudowaną w latach sześćdziesiątych zaporę wodną i sztuczny zbiornik
na Solinie. Sami oceńcie, czy to się opłacało.
Oceńmy zatem. Mamy więc nie tylko okiełznanie najdzikszej
polskiej rzeki, która produkuje energię z wody, dla produkcji której
trzeba by spalić ok. miliona ton węgla rocznie, mamy nie tylko dodatkowe
obszary potencjalnego wydobycia ropy z zagłębia karpackiego, ale i na
dodatek perełkę turystyczną. Wszystko to przekłada się
na konkretne bardzo duże pieniądze, przy czym produkcja energii i wartości
turystycznych (to nie tylko piękny Zalew Soliński, ale i podwojenie
terenów bieszczadzkich) - to dobra zasadniczo odnawialne, czyli takie, które długofalowo
będą coraz bardziej atutowe wobec dóbr nieodnawialnych, które oddaliśmy.
Dziś zasoby węgla nadbużańskiego, które oddała Polska bliskie
są już wyczerpania a ich potencjał oceniany na 1% w ukraińskiej
produkcji węgla kamiennego.
Tymczasem zapora w Solinie procentuje kapitałowo po każdej
znaczącej powodzi. Na pytanie czy się opłaciło najlepiej odpowiedzieć słowami
Henryka Nicponia, autora reportaży bieszczadzkich, który po powodzi z 2010
napisał:
„Przez całe wieki najbardziej katastrofalne powodzie na
terenach Polski przynosił San. W tym roku wylewały Odra, Nyska Kłodzka i
Łużycka, Wisła, Dunajec, Wisłoka, Ropa, Jasiołka i mnóstwo innych rzek,
a San nie wylał, chociaż w Bieszczadach ulewy były nie mniejsze niż
gdzie indziej. Media rozgorączkowane tragedią tysięcy powodzian w ogóle
nie zauważyły, że ta najgroźniejsza rzeka nie czyniła prawie żadnych szkód. Nie
zadały sobie pytania, dlaczego San nie wylał, chociaż na Podkarpaciu lało jak
z cebra. Chociaż w Bieszczadach wydawało się, że z nieba spływa
biblijny potop. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że gdyby nie zapory wodne
w Solinie i Myczkowcach, to katastrofalna powódź w widłach Sanu
i Wisły poczyniłaby o wiele większe szkody i przyniosłaby
o wiele większe straty niż to miało miejsce. Na pewno nie zostałaby
uratowana Huta Szkła w Sandomierzu. Na pewno wały na Wiśle pękłyby
w wielu więcej miejscach. Kolejne powodzie, jakich doświadczała w tym
roku Polska, miałby wręcz apokaliptyczny wyraz… Obie budowle są cichymi
bohaterami, dzięki którym tysiące rodzin nad brzegami Sanu i Wisły nie
straciło całego swojego dobytku i dorobku życia. Ich budowa na pewno
zwróciła się w tym roku wielokrotnie."
Oczywiście nie twierdzę, że ZSRR nie zrobił dobrego interesu
w korekcie granic 1951, bo zrobili. W regionie sokalskim powstało
szereg kopalń i jedno spore miasto górnicze: kilkutysięczny Krystynopol
stał się kilkudziesięciotysięcznym Czerwonogrodem. Twierdzę natomiast, że mimo
wszystko dla Polski wymiana kolana Bugu za pętlę Sanu nie była żadną grabieżą,
lecz strategiczną koniecznością, która ekonomicznie w dłuższym okresie
będzie zrekompensowana.
Poza tym nie wszystko da się przeliczyć na gotówkę.
W szczególności Bieszczady, których dzikość jest wartością samą
w sobie, jako namiastka dawnych Dzikich Pól z okresu Rzeczypospolitej,
które stanowiły przestrzeń największej wolności i możliwość znalezienia
enklawy w systemie dla jednostek najbardziej niedopasowanych czy
niepogodzonych z rzeczywistością. Gdyby nie ten kawałek pozyskanych
Bieszczad, to nie byłoby Wolnej Republiki Bieszczad, czyli grupy młodzieżowej
łączącej idee buntu generacji punk, bieszczadzkiego patriotyzmu lokalnego oraz
antykomunizmu, stawiającej sobie za cel ochronę dóbr Bieszczadów i ich
kultury. Wolna Republika Bieszczad została zdiagnozowana przez SB jako tajna
i wroga socjalizmowi organizacja, a właściwie „ukraiński ruch
separatystyczny" dążący do oderwania USRR od Związku Sowieckiego.
Z WRB wyrosła kapela KSU (nazwa od tablic rejestracyjnych Ustrzyk), która
w III RP nie przeflancowała swego antykomunizmu w komercyjne
ugrzecznienie. KSU pozostało dziś jednym z niewielu zespołów wyznających
marginalny pogląd, że w działalności muzycznej tekst i przesłanie jest
również istotne.