*************************************************************************************************************

 

Putin kłamie w sprawie II Wojny Światowej (www.newsweek.pl, 28.12.2019 r.)

 

Polski rząd reaguje na słowa Putina, imputujące Polsce odpowiedzialność na wybuch II Wojny Światowej, ale nie przedstawia faktografii. Postanowiliśmy zatem przypomnieć, ja było naprawdę.


  Podporządkowanie narodu wojennej machinie Niemiec stosowane „de facto nazistowskich metod” i połączenie z antysemityzmem, rusofobię zarzuca Władimir Putin władzom II Rzeczpospolitej. Pod koniec grudnia 2019 roku w dwóch wystąpieniach zasugerował, że to Polska, której „interesy reprezentował wówczas Hitler” i cała Europa zachodnia, które we wrześniu 1938 roku na konferencji w Monachium, zgodziły się i uczestniczyły w podziale Czechosłowacji, są winne wybuchu II Wojny Światowej. ZSRR w ocenie Putina wcale winny nie jest. Do paktu Ribbentrop-Mołotow i tajnego protokołu do niego prezydent Rosji nie nawiązywał. Przekonywał też m.in., że we wrześniu 1939 roku Armia Czerwona w Brześciu nie walczyła z Polakami i w tym kontekście „niczego Polsce Związek Radziecki w istocie nie zabierał”. Putin podkreśla też wykorzystanie przez Polskę układu w Monachium do realizacji roszczeń terytorialnych dotyczących Zaolzia. Te słowa, które od tygodnia kremlowska propaganda powtarza jak mantrę, chcąc narzucić rosyjską, ale zaczerpniętą od Stalina, narrację historyczną, w ostatnich dniach wywołały reakcję polskich władz. Do MSZ został wezwany ambasador Federacji Rosyjskiej, premier Morawiecki wydał oświadczenie. Sęk w tym, że Polska reaguje, ale nie odpowiada stosowną narracją. Dlatego postanowiliśmy przypomnieć, jakie były prawdziwe okoliczności wybuchu II Wojny Światowej, kto był agresorem, kto ofiarą i kto z kim dobijał targów, zakreślając na mapach linie stref wpływów i dzieląc łupy. Przypominamy nasz tekst „Zmiażdżyć Polskę”.
    Dziś trudno w to uwierzyć, ale jeszcze 16.9.1939 r. Józef Beck prosił Sowietów o wsparcie w wojnie z III Rzeszą. O pamiętnym porozumieniu między dyktatorami nikt nie raczył poinformować Polaków. Na szczytach władzy w Europie każdy wiedział, co się święci. Nie domyślał się, nie spekulował, ale dokładnie wiedział. 23.9.1939 r. czerwony car Józef Stalin ugościł na Kremlu szefa niemieckiej dyplomacji, Joachima von Ribbentropa. To nie były nieśmiałe umizgi i otwarcie rozmów, ale zwieńczenie kompleksowych negocjacji trwających od wielu miesięcy i prowadzących do nieuchronnego celu: zmiażdżenia Polski. Dwa totalitarne mocarstwa przez lata prężyły totalitarne muskuły szczując zindoktrynowane masy na siebie nawzajem. W Moskwie niemieckich imperialistów przedstawiano jako największych wrogów, morderców „klasy robotniczej”. W Berlinie stale mówiono o konieczności podjęcia marszu na wschód, przeciw bolszewickiej zarazie. Z pozoru dyktatorzy Hitler i Stalin nie mogliby się bardziej różnić. A jednak zaskakująco łatwo zawiązali nić porozumienia.
   Wiosną 1939 roku zadzierzgnięto relacje gospodarcze. W lipcu mówiono już o perspektywach podziału stref interesów w całym pasie od Bałtyku po Morze Czarne. W początkach sierpnia w ogóle przestano zaś owijać w bawełnę. Pierwszy dyplomata III Rzeszy zaproponował czerwonym komisarzom wspólną napaść na Polskę. Parę kolejnych dni później Hitler wysłał Stalinowi prywatny liścik, prosząc o przyjęcie jego wysłannika w radzieckiej stolicy. Odpowiedź nadeszła 21.8.1939 r. o godz. 17. Rząd Sowietów był gotów do ostatniej rundy. Rozmowy zaczęły się po południu 23.8.1939 r. Dariusz Kaliński, autor książki „Czerwony najazd”, podkreśla, że dyskutowano „pospiesznie”, ale w „kardialnej atmosferze”. Stalin nie ograniczył się do przysłuchiwania się. Tylko zaraz przejął pałeczkę z rąk szefa swojej dyplomacji. On stawiał warunki, on decydował, on niemalże wepchnął pióro do rąk ludowego komisarza spraw zagranicznych Mołotowa, gdy przyszło podpisywać dokumenty.
    Dwustronny pakt był gotowy około północy. Oficjalnie zawierał siedem punktów i dotyczył tylko zachowania pokoju we wzajemnych relacjach. Ribbentrop i Mołotow gwarantowali, że ich rządy na przynajmniej 10 lat powstrzymają się od aktów agresji, nie wesprą innych napastników, nie wejdą w sojusze  wymierzone w drugą stronę, a zarazem utrzymają wzajemne relacje i dołożą starań, by wszelkie spory rozstrzygać na płaszczyźnie dyskusji, nie zaś konfrontacji. Wszystko to brzmiało zwyczajnie, mieściło się w obowiązujących konwencjach. Prawdziwe clou umowy tkwiło jednak w tajnym dodatkowym protokole. Ten zawierał trzy klauzule, wszystkie na równi haniebne.
    Czerwoni i brunatni rozcięli Europę środkową na dwie części. Zdecydowali, która z dyktatur pochłonie jaką część państw bałtyckich, rozstrzygnęli o losie Mołdawii, a zwłaszcza – o przyszłości Polski. W myśl protokołu miała zostać podzielona między Hitlera i Stalina „mniej więcej wzdłuż linii Narwi, Wisły i Sanu. To czy zostanie utrzymany jakikolwiek kadłub państwa miało zostać rozważone przez oba rządy w drodze przyjaznego porozumienia”.
    Brytyjski sekretarz wojny, Leslie Hore-Belisha, porównał wiadomość o porozumieniu totalitaryzmów do „eksplozji bomby”. Przyszły premier Wielkiej Brytanii, Winston Churchil, też uważał, że pakt nazistowsko-sowiecki „wstrząsnął światem niczym wybuch”. Obaj zgrywali zaskoczonych, ale wcale nie byli skłonni wyjawić całej prawdy. Mieli rację twierdząc, że na zachodzie panowało osłupienie. Dziwiono się porozumieniu, bo jeszcze w sierpniu trwały przymiarki do paktu między Francją, Wielką Brytanią i Związkiem Radzieckim. Nie sądzono, że Stalin tak łatwo zamieni aliantów na nazistów. Między bajki jednak należy włożyć, powtarzane nawet dzisiaj!, twierdzenia, że w Londynie czy Paryżu nie znano prawdziwej postaci paktu. I że sekretny protokół istotnie pozostał w tajemnicy. W rzeczywistości o trzech politycznych klauzulach zaraz dowiedziały się wszystkie najważniejsze rządy. Czy też raczej: wszystkie poza polskim.
  Głośne przyjęcie na Kremlu na cześć Ribbentropa i nowo zawartego układu natychmiast zwróciło uwagę Hansa von Herwartha – średniej rangi niemieckiego dyplomaty na placówce w Moskwie. A potajemnie: zdeterminowanego antyfaszysty, który przez całe lata dostarczał aliantom cennych informacji wywiadowczych. Także pamiętnego 24.8.1939 r. nie trzymał języka za zębami. Ledwie kilka godzin po wzniesieniu toastów za Hitlera i Stalina doszło do spotkania między Herwarthem a reprezentantem ambasady USA, Charlesem Bohlenem. Amerykanin otrzymał pełen tekst tajnego protokołu. Tego samego dnia był od w rękach prezydenta Franklina D. Roosevelta. 27.8.1939 r. plany IV rozbioru Polski poznał minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, lord Halifax. Nazajutrz wtajemniczeni zostali Francuzi. O klauzulach rychło dowiedzieli się też Włosi – od Herwartha, a nawet Estończycy i Łotysze – z innych źródeł wywiadowczych. I tylko Polakom stale mydlono oczy.
    Choć alianci znali projekt oskrzydlającego ataku na Polskę, to zachęcali rząd w Warszawie do układania się ze Stalinem i robili wszystko, by opóźnić mobilizację nad Wisłą. Postępowali z oczywistym cynizmem. Nawet sojusz polsko-brytyjski, przypieczętowany nowym układem „o wzajemnej pomocy” z 25.8.1939 r., stanowił swoisty wybieg. Do niego również dołączono tajny protokół. Precyzował on, że Brytyjczycy pomogą Polakom, ale tylko przeciw Niemcom, w walce z drugim agresorem już nie.
    Na granicy polskiej wybuchła prawdziwa wojna. Na francuskiej – pozorowana, czy też „dziwna”, jak ją wkrótce ochrzczono. Alianci zwlekali z realizacją sojuszniczych zobowiązań, tym bardziej, że każdego dnia mogli się spodziewać, iż sowieckie dywizje uderzą na polskie tyły. W Londynie po cichu debatowano nad tym, że można by postraszyć Stalina i skłonić go, by zrezygnował z agresji. Rozmowy zmierzały jednak donikąd. Nikt nie chciał ryzykować nowych zadrażnień, a pomysł rozszerzenia ram, i tak fikcyjnego, sojuszu z upadającym państwem uznano za absurd. Nie tego przecież oczekiwali brytyjscy wyborcy. W sondażu przeprowadzonym parę miesięcy wcześniej 87 proc. mieszkańców Wysp poparło ewentualny sojusz ze Związkiem Radzieckim. Nawet haniebny pakt dyktatorów wydawał się Brytyjczykom tylko chwilowym wertepem, a nie zwiastunem pogorszenia relacji. Powszechnie brano Rosjan w obronę i tłumaczono, że mieli prawo się zdenerwować gdyż alianci „nie traktowali ich przyzwoicie”. Ludzie żądali kompromisu i wyrozumiałości, a nie wojny z bolszewikami.
    Opieszałość zachodnich polityków biła rekordy. Ale Stalin też nie rwał się do działania. Tak długo, jak nie był zupełnie pewien niemieckiego triumfu i bierności państw Zachodu, wolał nie przystępować do wojny. Trwały przygotowania zaraz po zawarciu paktu. Mało tego: mobilizacja była prowadzona na bezprecedensową skalę. W taki jednak sposób, by nawet w ostatnim momencie dało się wszystko odwołać. Na granicę z Polską wysłano 600 tys. żołnierzy, przeszło 4700 czołgów, 3300 samolotów. Sił pancernych Sowieci zaangażowali dwa razy więcej niż Niemcy. Czerwone lotnictwo też było liczniejsze od brunatnego. Na razie jednak czekało na pasach startowych. Oficjalnie armia Stalina przymierzała się nie do walki, ale do ćwiczeń. W taką interpretację Polacy rzecz jasna nie wierzyli, ale też nie spodziewano się, że Związek Sowiecki wbije im nóż w plecy. Było wprost przeciwnie. Polskie dowództwo wojskowe, a zwłaszcza przedstawiciele korpusu dyplomatycznego wciąż łudzili się, że... Sowietów uda się przekonać do udzielenia cichej pomocy Rzeczpospolitej. Wysłano w tej sprawie poselstwo do Moskwy, a nawet upraszano samego Mołotowa o „wsparcie materiałowe”. Druga strona nie tylko nie ucinała pertraktacji, ale otwarcie dawała Polakom nadzieję. Wiadomo o tym od samego ambasadora RP w Związku Radzieckim, Wacława Grzybowskiego. W oficjalnych zbiorach Polskich Dokumentów Dyplomatycznych z okresu wojny wydrukowano jego depeszę, nadaną zwierzchnikom 14.9.1939 r. Poseł relacjonował, że próbuje przekonać swoich gospodarzy do stanięcia po właściwej stronie. I że zaangażował już w dyskusję... uczynnego ambasadora Wielkiej Brytanii, zewsząd słyszał przynajmniej jeden pewnik: że należy wierzyć w „ścisłą neutralność Sowietów”.
    Spokój dyplomaty zmącono już tego samego dnia. Sowiecki wywiad właśnie powziął informację, że Francuzi i Brytyjczycy podjęli wspólną, i nieznaną Polsce, decyzję o wstrzymaniu wszelkich działań zaczepnych przeciw III Rzeszy. Jednocześnie hitlerowskie dowództwo słało do Moskwy zapewnienia, że lada dzień uda się zająć Warszawę i że polski rząd już przestał istnieć. Stalin nie miał powodów, by dłużej się wahać. 14.9.1939 r. jego ludzie przekazali sojusznikom, że Armia Czerwona „osiągnęła gotowość bojową”.
   W propagandowych szczekaczkach „Prawdzie” i „Izwiestiach” wydrukowano pełen inwektyw paszkwil „O przyczynach klęski militarnej Polski”. To w nim po raz pierwszy dano wyraz oficjalnej linii, jaką obrał komunistyczny dyktator. Josif Wisarionowicz we własnym mniemaniu nie ruszał na wojnę, ale na odsiecz. Oznajmiono, że Polska już upadła i nie było to wynikiem słabości militarnej, lecz... potwornego ucisku, jaki spotykał chłopów, zwłaszcza ukraińskich i białoruskich, z rąk burżujów. W dwa dni później w te same nuty uderzyła Rada Wojskowa Frontu Białoruskiego, a więc sił już zgromadzonych na polskiej granicy. W raporcie podano: „Polscy obszarnicy i kapitaliści zniewolili lud pracujący Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, ucisk narodowościowy i zniewolenie mas pracujących doprowadził Polskę do katastrofy militarnej w Zachodniej Ukrainie i Białorusi. Rozwija się ruch rewolucyjny. Klasa robotnicza i chłopi łączą swe siły, by skręcić kark swym krwawym ciemięzcom Rozkazuję jednostkom Frontu Białoruskiego nieść pomoc ludowi pracującemu Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, przechodząc na całej linii frontu do zdecydowanego natarcia”.
    Garnizony Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) dostrzegały po drugiej stronie rubieży wzmożony ruch samochodów, przegrupowania oddziałów, obecność lotnictwa. O wszystkim informowano dowództwo. Zwierzchnicy stale jednak powtarzali: Ze strony Sowietów nie będzie niespodzianek. Nawet jeśli ambasador Wacław Grzybowski nabrał obaw, to polskie MSZ wciąż okazywało wprost swoistą beztroskę. 16.9.1939 r., gdy przygotowania do napaści postępowały w najlepsze, minister Józef Beck posłał szyfrogram do placówki w Moskwie. Instruował dyplomatów, by porozmawiać ponownie z Mołotowem o „zakupie żywności i materiałów sanitarnych” oraz o udostępnieniu sowieckich torów na potrzeby tranzytu broni wysyłanej do Polski z innych krajów. Na dotychczasowe zapytania otrzymywaliśmy odpowiedzi wymijające – stwierdził. – Zależy mi na wyczuciu reakcji”. Odpowiedź okazała się zbędna. O godzinie 2.15 w nocy 17.9.1939 r. ambasadora Grzybowskiego wezwano telefonicznie do Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych. Miał stawić się niezwłocznie w ciągu 45 minut. „Myślałem, że pod takim czy innym pretekstem nastąpi wypowiedzenie naszego paktu o nieagresji – wspominał później dyplomata. – To co mnie czekało, było dalece gorsze”. Szef ministerstwa nie pofatygował się na spotkanie. Grzybowski stanął przed jego zastępcą, który zaraz zaczął recytować treść noty sporządzonej przez sowieckie władze. „Wojna polsko – niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego – czytał. – Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i centra kulturalne. Warszawa już nie istnieje. Rząd Polski uległ rozkładowi i nie przejawia oznak życia. Tym samym utraciły ważność umowy zawarte pomiędzy ZSRS a Polską”. Tego właśnie oświadczenia oczekiwał ambasador. Prawdziwy cios przyszedł wraz z kolejnymi zdaniami: „Rząd sowiecki nie może pozostać obojętny na fakt, że zamieszkująca terytorium Polski pobratymcza ludność ukraińska i białoruska, pozostawiona własnemu losowi, stała się bezbronna. Wobec powyższych okoliczności rząd sowiecki polecił naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby nakazała wojskom przekroczyć granicę i wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rząd sowiecki zamierza równocześnie podjąć wszelkie środki, mające na celu wywikłanie narodu polskiego z nieszczęsnej wojny, w którą wepchnęli go nierozumni przywódcy i umożliwienie mu zażycia pokojowej egzystencji”.
    Zszokowany Grzybowski odmówił przyjęcia noty. Kiedy mimo to została dostarczona przez posłańca do ambasady, kazał zwrócić przesyłkę z wykorzystaniem sowieckiej poczty. Te gesty nie mogły się już na nic zdać. O świcie Armia Czerwona sforsowała polskie granice. Impet uderzenia spadł na oddziały KOP: przerzedzone, pozbawione uzbrojenia, nie znające rozkazów. „Żołnierze bez szmeru podeszli do zapór z drutu kolczastego, oddzielającego świetlany świat socjalistyczny od świata nędzy i kapitalistycznego wyzysku – relacjonowano w oficjalnej kronice jednej z sowieckich dywizji. – Z myślą o Stalinie i o Macierzy o 4.30 zaczęli ciąć druty. Bez wystrzału, bez sygnału, dokładnie o 5.00 poszły nasze oddziały przez wycięte w drutach przejście przez granicę”.
   Na strażnicę Czuryłowo znienacka spadły serie z karabinów maszynowych. Odcięto linię łączności, budynek obrzucono granatami. Część KOP-istów zginęła, resztę wzięto do niewoli. W Leonpolu Polacy zdążyli przynajmniej przygotować się do walki. Nie mieli jednak żadnych szans na odparcie wroga. „Bolszewików były setki, a z naszej strony kilka dwuosobowych patroli oraz słaby odwód” – relacjonował uczestnik starcia. W strażnicy Słoboda zginęło 16 Polaków, kilku kolejnych pojmano. Pod Dżisną pułk KOP, wsparty przez miejscowych ochotników, stracił w walkach 50 proc. stanu. Szczególnie mężny opór stawiali żołnierze na linii schronów pod Sarnami. Pięćdziesięciu chłopa wstrzymało na dwa dni całą sowiecką dywizję. „Proszę koniecznie o przeciwnatarcie, gdyż zginiemy wszyscy” – raportował dowódca. Bez skutku, a nawet bez odpowiedzi. Sowieci zablokowali wejścia do bunkrów i spalili polskich obrońców żywcem. Pomoc nie nadeszła, bo i nie miała skąd. Już 17.9.1939 r., zaraz po tym, jak powzięto informację o prawdziwej skali inwazji, naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły wydał rozkaz do żołnierzy: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”. Wielu żołnierzy nic nie wiedziało o wydanej decyzji. Wielu myślało, że Sowieci idą na pomoc Polsce, a nie – nazistom. Tu i ówdzie czerwone oddziały witano wiwatami, rzucano kwiaty. Komunistyczna propaganda tylko podsycała przekonanie o pokojowym, niemal sojuszniczym charakterze ingerencji. Zamęt pozwalał na szybkie postępy, ograniczenie walk, wzięcie Polaków z zaskoczenia. Gdzie się dało – żołnierze byli rozbrajani, a oficerowie rozstrzeliwani jako wyzyskiwacze, agenci kapitalizmu, kułacy. Potem dywizje parły dalej na zachód. „Wyznaczono im ambitne cele, wśród których było zdobycie w ciągu 48 godzin Wilna, Grodna i Lwowa” – wyjaśnia brytyjski historyk Roger Moorhouse. – Ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow bez cienia ironii określał sowieckie natarcie jako „uderzenie pioruna”.
    Klęska była nieunikniona. A jednak nie wszyscy żołnierze byli gotowi przystać na kapitulację. Najeźdźcy grzęźli w kolejnych ciężkich walkach. Ambitny blitzkrieg ze wschodu wytrącał impet. Sławny badacz II Wojny Światowej, Antony Beevor, podkreśla, że nawet według rosyjskich publikacji Armia Czerwona straciła prawie tysiąc żołnierzy, a dwa tysiące zostało rannych. Liczba zaskakująco wysoka, a przede wszystkim: zadająca kłam twierdzeniom, że Polska już przed 17.9.1939 r. przestała istnieć i przestała walczyć

Kamil Janicki, pisarz, publicysta, historyk,

redaktor portalu ciekawostkihistoryczne.pl

*************************************************************************************************************