Czerwony ołówek  Elżbiety Isakiewicz

Dawid Warszawski

Przypomniane przez Elżbietę Isakiewicz dzieje Henryka Sławika to najlepsza odpowiedź dla tych, którzy chcieliby widzieć stosunki polsko-żydowskie czasu wojny jedynie przez pryzmat Jedwabnego - pisze Dawid Warszawski

Krótko przed uroczystościami 60. rocznicy mordu w Jedwabnem rozmawiałem z burmistrzem Krzysztofem Godlewskim, jednym z nielicznych jedwabnian, którzy od początku walczyli o ujawnienie i upamiętnienie tej zbrodni. Zapytałem go, dlaczego tamtejszej szkole nie nadano imienia Antoniny Wyrzykowskiej, mieszkanki miasteczka, która ocaliła z masakry sześciu Żydów, a następnie przechowywała ich przez całą wojnę. Albo dlaczego przy pomniku upamiętniającym ofiary mordu nie ma tablicy, która by ją upamiętniała. Burmistrz uśmiechnął się smutno: "Taka tablica, proszę pana, nie przetrwałaby nocy". Szkole zaś nadano, na kilka miesięcy przed rocznicowymi uroczystościami, bardzo skądinąd godne imię Stefana kardynała Wyszyńskiego.

Godlewski wiedział, o czym mówi. Wyrzykowską, gdy ujawniła się po wyzwoleniu, wyszczuto najpierw z miasta, a następnie z kraju; dziś żyje na emigracji w USA. Dołączył tam do niej dwa lata temu Krzysztof Godlewski, który musiał po uroczystościach zrezygnować z funkcji burmistrza, a potem opuścić miasteczko.

Polska nierychliwie uznawała swoich bohaterów takich jak Wyrzykowska. Sejmowi po 1989 roku zajęło kilka lat, by nadać wreszcie prawa kombatantów ludziom, którzy ratowali Żydów podczas wojny, a którym wdzięczny Izrael nadał medale "Sprawiedliwych wśród Narodów Świata" i towarzyszące im honorowe obywatelstwo. Tłumaczono, że Polska nie powinna uznawać orzeczeń wydanych przez obce państwo, że nie ma powodu honorować ich bardziej niż ludzi - także przecież zasłużonych - którzy na przykład ratowali zbiegłych z obozów alianckich lotników, wreszcie - że przywileje kombatanckie dla tych nielicznych, którzy jeszcze żyją, zbyt obciążyłyby budżet państwa. Czynili to także ci, którzy skądinąd chętnie powołują się na Sprawiedliwych.

Ocaleni w Budapeszcie

Trudno nie myśleć o tym, gdy czyta się książkę Elżbiety Isakiewicz o Sprawiedliwym, który za swoje bohaterstwo zapłacił cenę życia, a potem został zapomniany ("Czerwony ołówek. O Polaku, który uratował tysiące Żydów"). Henryk Sławik, śląski socjalista, kierował podczas wojny polskim Komitetem Obywatelskim w Budapeszcie. Komitet, korzystając ze współpracy życzliwych węgierskich urzędników - w tym Jozsefa Antalla, ojca przyszłego premiera Węgier po 1989 roku - pomagał dziesiątkom tysięcy polskich uchodźców, których wojna zagnała nad Dunaj. Byli wśród nich polscy Żydzi, którym trzeba było dać nie tylko wsparcie, lecz przede wszystkim fałszywe dokumenty na polskie nazwiska. Do spółki z polskim Żydem Henrykiem Zimmermanem, którego Sławik mianował swym zastępcą, uratowali w ten sposób kilkanaście tysięcy ludzi. Dla żydowskich dzieci utworzyli sierociniec, pozornie katolicki, w którym wręcz nauczano religii żydowskiej i do którego sprowadzili z wizytą nuncjusza papieskiego, by uwiarygodnić pozory.

Żydowscy podopieczni Sławika sprawiali czasem kłopoty. Z katolickimi papierami w kieszeni odwiedzali czynne aż do niemieckiej inwazji w 1944 roku synagogi. Inni rwali się do Jugosławii do partyzantki, czasem narażając się na dekonspirację. Innych jednak kłopotów dostarczali Sławikowi niektórzy z jego, wielokrotnie zresztą liczniejszych, polskich podopiecznych. Obawiali się, całkiem zasadnie, że pomoc Żydom narazić może na szwank Komitet Obywatelski i jego liczne agendy, i żądali, by jej zaniechał. Wśród tak rozumujących byli zapewne antysemici, ale nie trzeba było być antysemitą, by uznać, że w takiej sytuacji liczy się przede wszystkim dobro większości. Nie żądali przecież, by Sławik zaniechał udzielania Żydom takiej samej pomocy jak innym Polakom. Chcieli jedynie, by przestał pomagać im bardziej.

Sławik odpowiedział im w artykule opublikowanym w legalnie do 1944 roku ukazującej się w Budapeszcie gazecie „Wieści Polskie”. W przytoczonym przez Elżbietę Isakiewicz artykule napisał: „Nie znam żadnych różnic wyznaniowych ani społecznych. Dla nas uchodźca z Vamosmikola [obóz, w którym władze węgierskie internowały polskich Żydów - D.W.] jest takim samym obywatelem polskim jak każdy inny. Nie dzielimy też uchodźców na tych, ťco byli Ť i na tych ťco będą Ť [aluzja do konfliktów między przedstawicielami przedwrześniowych i spodziewanych przyszłych elit politycznych - D.W.]. To nie nasza rzecz. Dzielimy natomiast uchodźców na dobrych Polaków i na złych Polaków. Dobrym Polakiem jest ten, kto w każdej sytuacji dobrze się zachowuje, nie przynosząc ujmy dobremu imieniu Polaka, który nie utrudnia innym uchodźcom współżycia, który w sąsiedzie widzi także rodaka i bliźniego, po prostu ten, który trzyma się zasady: nie czyń drugiemu, co tobie niemiło. O złych Polakach nie warto nawet mówić”.

Formułując takie oczekiwania, Sławik wykluczał z grona dobrych Polaków antysemitów, choć zapewne nie tylko ich miał na myśli. Pisał to jawnie, na oczach węgierskiej cenzury i niemieckiego wywiadu. Już samo to wystarczyłoby zapewne, by zasłużyć w oczach Berlina na wyrok śmierci. Na wyrok, na który wielokrotnie zapracował zresztą swą przedwojenną działalnością antyhitlerowską, która sprawiła, że po klęsce zdecydował się opuścić kraj, i swą działalnością patriotyczną na węgierskim wychodźstwie.

Henryk Sławik odmówił wyjazdu z Węgier po niemieckiej inwazji. Nie chciał pozostawić uchodźców swemu losowi. Aresztowany, torturowany, nie wydał współpracującego z nim w pełni Antalla, czym ocalił mu życie. Tytułowym czerwonym ołówkiem niemiecki sędzia zaznaczył na dokumentach Sławika swój wyrok. Prezes Komitetu Obywatelskiego został zamordowany w Mauthausen. Jego żona cudem przeżyła Ravensbrück.

 W imieniu Rzeczypospolitej

Jeśli komuś historia Sławika wydać się może patriotyczną czytanką, to powojenne dzieje jego rodziny przynieść muszą otrzeźwienie. Wdowa po nim i szczęśliwie odszukana córeczka (przygarnęli ją Antallowie) wróciły na Śląsk. Powstał nawet zrazu projekt, by w Katowicach nazwać jego imieniem ulicę. Jednak dla komunistycznych władz Sławik, prawicowy socjalista niechętny współpracy z komunistami, nie zasługiwał na takie wyróżnienie. O prezesie budapeszteńskiego Komitetu Obywatelskiego zapomniano. Nie upomniał się o niego nikt z dziesiątków tysięcy Polaków, którzy dzięki niemu przetrwali na Węgrzech wojnę. Dziś Sławik nie ma w Polsce ani swojej ulicy, ani pomnika. Nie ma nawet grobu.

Pamiętali jednak o nim przynajmniej niektórzy z polskich Żydów zawdzięczających mu życie. Pamiętał zwłaszcza Henryk Zimmerman, który w Izraelu został wpływowym politykiem. Dzięki jego staraniom Sławik otrzymał pośmiertnie medal "Sprawiedliwych" i miał symboliczny pogrzeb, godny bohatera. Gdy pod koniec lat 80. Izraelczycy mogli znów przyjeżdżać do Polski, Zimmerman przyjechał i dzięki prasowemu ogłoszeniu odnalazł w końcu wdowę po nim. To dzięki niemu historia Sławika nie została zapomniana. To dzięki niemu Isakiewicz mogła napisać swoją książkę. I nie tylko ona - obok "Czerwonego ołówka" ukazała się w Polsce, w tym samym zresztą czasie, także i druga książka o człowieku, którego Zimmerman nie waha się nazwać "polskim Wallenbergiem". Jej autorem jest Grzegorz Łubczyk, a ukazała się nakładem wydawnictwa Rytm.

Książka Isakiewicz miejscami irytuje. Autorka beletryzuje wydarzenia, wkłada w usta swych bohaterów słowa, których brzmienia nie może przecież znać. Czyni tak, by ich czytelnikowi przybliżyć, by dopełnić rwącą się co krok z powodu braku dokumentów historyczną narrację pisarską intuicją. Niejeden czytelnik wolałby zapewne, by się ograniczyła do tego, co bezspornie wiadomo. Za beletrystyczną narracją stoi jednak historyczna kwerenda. Autorka nie zmyśla, ona opowiada. A jej opowieść przywraca dzieje Henryka Sławika naszej pamięci - i za to winniśmy jej wdzięczność.

Błędem byłoby jednak uznać, że ta historia to po prostu dzieje polskiej niewdzięczności i żydowskiej pamięci. Mogło przecież być tak, że o Sławiku zapomnieliby także Żydzi - byli tacy Sprawiedliwi, którzy zmarli, nie doczekawszy się ani medalu, ani choćby wzmianki. I mogło być też tak, że o zasługi swojego wybawiciela dopomniałby się w końcu jakiś polski, nie izraelski Zimmerman.

Mogło - ale nie było. Tymczasem dzieje Sławika to nie tylko zapis indywidualnego bohaterstwa. To także ważna karta z najnowszych dziejów Polski. Prezes Komitetu Obywatelskiego nie działał bowiem na własną rękę, lecz w imieniu Polski. Jego instytucja była agendą polskiego rządu na wychodźstwie. Polski Wallenberg, przedstawiciel pokonanego państwa w stolicy sojusznika Rzeszy, miał sytuację nieporównanie trudniejszą niż jego odpowiednik z neutralnej Szwecji.

Warto pamiętać, że Sławik i Wallenberg nie byli sami. Instytut Yad Vashem uhonorował ponad setkę dyplomatów z różnych krajów, którzy - z reguły zresztą wbrew instrukcjom swoich rządów - wydawali Żydom podczas wojny fałszywe dokumenty. Ciekawa rzecz: na ogół nic nie wiadomo o tym, by jakoś szczególnie lubili Żydów. Każdy z nich jednak najwyraźniej tak lubił swój kraj, że chciał dla niego, wbrew ryzyku czy wbrew instrukcjom, zrobić to, co właściwe i godne.

Dzieje Sławika to najlepsza odpowiedź dla tych, którzy chcieliby widzieć stosunki polsko-żydowskie czasu wojny jedynie przez pryzmat Jedwabnego. Ta perspektywa jest zaś paradoksalnie wspólna dla polskich antysemitów i dla tych Żydów, którzy są przekonani, że antysemityzm Polacy wysysają z mlekiem matki. Ci pierwsi, zakłamując historię, chcą jedwabińską zbrodnię zanegować lub wytłumaczyć, widząc w niej zrozumiały akt samoobrony. Drugim ci pierwsi dostarczają argumentów. Jedni i drudzy mijają się z historyczną prawdą. Jest wielką zasługą autorów obu książek o Henryku Sławiku, że pozwalają ich argumentację odeprzeć.

Byłoby jednak takim samym błędem, gdyby ktoś chciał uczynić z prezesa Komitetu Obywatelskiego modelowy przykład stosunku Polski do Żydów. Byli, co należy we wdzięcznej pamięci Polaków i Żydów zachować, inni tacy jak on, państwowcy z polskiej ambasady w Kujbyszewie czy z II Korpusu, którzy nie dali się ponieść nacjonalistycznemu szaleństwu. Byli też antysemici, przez których Żydzi ginęli lub opuszczali polskie szeregi. I było Jedwabne. Ale inaczej niż jedwabińscy mordercy, Henryk Sławik miał mandat, by mówić i działać w imieniu Polski. Oni zaś mogli przemawiać i zabijać w imieniu swojej, i nie tylko swojej, nienawiści.

Czas najwyższy, by o Henryku Sławiku i Antoninie Wyrzykowskiej oraz innych bohaterach, do których Polska tak powoli się przyznaje, było głośno. Tu nie chodzi nawet o to, że dobrze to zrobi jej obrazowi na arenie międzynarodowej, choć to też nie jest bez znaczenia. Tu chodzi przede wszystkim o to, by Polska, dla której narażali swe życie, wynagrodziła im ich cierpienie w jedyny zapewne sposób, który uznaliby za właściwy. By pokazała, że mieli rację.