Świadectwo
Gdyby nie uparty
Żyd z Krakowa, dyplomata izraelski, Henryk Zvi Zimmermann, nikt by dziś nie
wiedział, że Polak Henryk Sławik ocalił w czasie wojny tysiące Żydów. - Nie
rozumiem Polaków - mówi Zimmermann - mieć taki atut i nie wykorzystać go dla
obrony dobrego imienia Polski w czasach, kiedy opinie o polskim antysemityzmie
rozpowszechniane są na świecie bez oporów. To dziwne.
Henryk Zvi
Zimmermann, rocznik 1913, urodzony w Skale nad Zbruczem, absolwent Uniwersytetu
Jagiellońskiego, emerytowany izraelski dyplomata, ma wygląd polskiego
arystokraty: ze swym słusznym wzrostem, wysokim czołem i zawadiackim
spojrzeniem mógłby pozować do rodowych portretów w dawnych ziemiańskich
dworach.
Miriam Zimmermann,
dostojna, drobniutka, o typie urody, która zmienia się, lecz nie przemija, żona
Henryka, wspólniczka w poszukiwaniach, mówi, że jej pierwsze zdjęcie z Krynicy
pochodzi z roku 1936, gdzie - maleńka - przyjeżdżała z rodzicami na letnisko.
Henryk i Miri Zimmermannowie
są w Polsce co roku co najmniej dwa miesiące. W planie ich podróży Krynica jest
zawsze, bo piękna i nie doceniona. W czeskich Karlowych Warach na przykład bije
tylko jedno gorące źródło, w Krynicy aż siedem, fenomen na skalę Europy - a kto
o niej słyszał w szerokim świecie - denerwuje się Zimmermann.
Sześćdziesiąt lat
temu, niedaleko stąd, w miejscowości Rytro, a ściślej w lasach tych okolic, on
- Henryk Zvi Zimmermann, uciekinier z Julagu 3 w Bieżanowie, więzień o numerze
36045, działacz żydowskiego ruchu oporu - znalazł schronienie w akowskiej
partyzantce. Gdyby w niej został, prawdopodobnie nie spotkałby się nigdy z
innym Henrykiem, Polakiem ze Śląska nazwiskiem Sławik.
Ale lasy w owym
czasie chroniły też innych uciekinierów. Od wiosny 1943 Niemcy likwidowali w
Krakowie i okolicy getta i obozy pracy. Komu udało się przetrwać - dawał nogę.
Wielu podążało ku granicy słowacko-węgierskiej. Jeszcze niedawno ten, kto
dotarł na Węgry, wygrywał życie. To nie był kraj okupowany, z uchodźcami obchodził
się przyzwoicie [w październiku 1939 na Węgry przybyło około 50-60 tysięcy
uchodźców polskich, na wiosnę 1943 było ich około 10 tysięcy - przyp. red.].
Teraz węgierska straż graniczna przepędzała ludzi na Słowację. Tu Niemcy
rozstrzeliwali ich od razu albo zawracali do Polski, co też oznaczało śmierć,
często po torturach - bo gestapo chciało wyciągnąć jak najwięcej informacji o
siatce pomocy Żydom. Kurierzy nie pozostawiali złudzeń; nasilenie represji to
wynik nacisku hitlerowców i wspierających ich węgierskich ugrupowań na władzę w
Budapeszcie. Niemcy żądali ścisłego przestrzegania nakazu, że legalnie mogą
przebywać na Węgrzech tylko Polacy wyznania katolickiego. Dlatego też rosła
ilość tych, którzy jakimś cudem przedarli się tam, a teraz ukrywali, gdzie popadnie.
W lasach - tych, którzy w ostatniej chwili zawrócili z granicy węgierskiej.
Sześćdziesiąt lat
temu w pachnące żywicą noce Henryk Zvi Zimmermann obmyślał na wszelkie sposoby,
jak zaradzić sytuacji. I z każdym dniem dojrzewała w nim myśl: trzeba opuścić
las, przedostać się na Węgry.
Wiedział, że
sprawami uchodźców z Polski zajmuje się w Budapeszcie Henryk Sławik, działacz
PPS, dziennikarz, poseł Sejmu Śląskiego, którego na stanowisko prezesa Komitetu
Obywatelskiego do spraw Uchodźców Polskich, pełniącego zarazem rolę Delegatury
Rzeczpospolitej, mianował rząd polski na emigracji najpierw we Francji, potem w
Londynie. O Sławiku słyszał, że porządny człowiek. Zimmermann wiedział też, że
członkiem Rady Narodowej rządu w Londynie jest jego przyjaciel doktor Ignacy
Schwarzbart. To były dwa atuty, które należało wykorzystać.
Zaczął od listu do
Schwarzbarta. Proszę - napisał - aby zarówno Pan, jak i inne znaczące
osobistości spowodowały wydanie przez rząd oficjalnego polecenia Delegaturze
polskiej w Budapeszcie: niech czyni wszystko, co w jej mocy, żeby ratować
polskich obywateli bez względu na ich wyznanie i pochodzenie.
Czynione przez
rząd na szeroką skalę zabiegi dyplomatyczne już od 1942 roku, by sojusznicy
przeprowadzili na terenie Niemiec bombardowania odwetowe za eksterminację
polskich Żydów, nie powiodły się. Na wiosnę Schwarzbart przesłał list do
działaczy żydowskiego ruchu oporu w Warszawie. Wyjaśniał w nim, dlaczego tak
się stało: Wszystkie starania o bombardowania odwetowe napotkały niepokonany opór
(...) i tak ze względów moralnych, jak i ze względu na obawę, iż represja
specjalnie podkreślająca charakter odwetu za Żydów może wywołać kontrodwet, a
nawet w rezultacie wzrost antysemityzmu, gdyby ten kontrodwet pociągnął za sobą
ofiary.
Ale w tym wypadku
chodziło jedynie o wzmocnienie pozycji ludzi, którzy ratując Żydów za każdą
cenę, popadali w konflikt z własnym otoczeniem. To była sprawa polska,
wewnętrzna. Nie wymagała bomb.
Kurier do Londynu
z listem do Schwarzbarta był już w drodze, kiedy Henryk Zimmermann żegnał się z
partyzantami. W ciemną, bezgwiezdną noc przewodnik - syn znajomego leśniczego -
poprowadził go przez Poprad na Słowację. Tam już inny kurier miał się przedrzeć
z nim sekretną drogą na Węgry.
***
Henryk Sławik,
rocznik 1894, urodzony pod Pszczyną w chłopskiej rodzinie z dziada pradziada,
uczestnik powstań śląskich, samouk jak Mikołajczyk i Witos, nie miał wyglądu
arystokraty. Z okrągłą twarzą, sporą nadwagą, życzliwymi, spokojnymi oczami
przypominał raczej dobrotliwego plebana. Jeśli istnieje pierwsze wrażenie, to
Zimmermann doświadczył jego tajemnicy. W ułamku sekundy wiedział: porozumieją
się.
Na Geza utca 3,
gdzie mieściła się Delegatura, przyszedł niezapowiedziany, prosto po rozmowie z
przedstawicielami Żydów polskich w Budapeszcie. Sytuacja jest dramatyczna -
usłyszał tam potwierdzenie najgorszych pogłosek. Niemcy przykręcają śrubę,
radykalizują się tutejsze ugrupowania nazistowskie. Wejście Rzeszy w sojusz z
Węgrami przeciwko sowieckiej Rosji przyśpieszyło te procesy.
Sławik przyjął go
natychmiast.
- Wiem, kim pan
jest i z czym pan przybywa, doktorze Zimmermann - powiedział wyciągając rękę -
otrzymałem instrukcje od rządu w Londynie. Są po mojej myśli.
Zimmermann
doskonale rozumiał, co to znaczy. Komitet Obywatelski był taki jak przedwojenny
sejm. Zróżnicowany. W jego skład wchodzili przedstawiciele rozmaitych partii:
endecy na przykład mówili wprost: masowe, ostentacyjne zaopatrywanie w
"katolickie" papiery i tych Żydów, których nawet dziecko nie
posądziłoby o cień aryjskości, może skończyć się katastrofą. Niemcy się
wściekną, zażądają od Węgrów zamknięcia Komitetu, a wtedy tysiące Polaków
zostaną na lodzie. Bez opieki medycznej, materialnej, duchowej. Skończy się
możliwość przerzucania żołnierzy na Zachód, do wojska polskiego. Ucierpi
działalność konspiracyjna. Ludzie, udręczeni czteroletnią już rozłąką z krajem
i bliskimi, pozbawieni przedstawicielstwa, będą łatwiej popadać w rozpacz.
- To nie byli
antysemici, kierowali się patriotyzmem - mówił Henryk Zimmermann w dyskusjach ze
współbraćmi. Nie zmienił zdania, mówi tak i dziś: - Nawet jeśli nie lubili
Żydów, to sprzeciwiali się ich mordowaniu. Ale istniała granica ryzyka, której
przekroczyć - zgodnie z własnym sumieniem - nie mogli.
Sławik, wraz z
instrukcją rządu w Londynie, dostał więc do ręki oręż, którego potrzebował od
dawna. Do tej pory udawało mu się kanalizować nastroje. W "Wieściach
Polskich", ukazującej się trzy razy w tygodniu gazecie dla uchodźców,
tłumaczył: Dla nas każdy uchodźca żydowski (...) jest takim samym obywatelem
jak każdy inny. Dzielimy się jednak na dobrych Polaków i złych Polaków. Dobrym
Polakiem jest ten uchodźca, który w każdej sytuacji zachowuje się godnie, nie
przynosząc ujmy dobremu imieniu Polaka, który nie utrudnia innym uchodźcom
życia, który w swoim sąsiedzie widzi rodaka i bliźniego, po prostu ten, który
trzyma się biblijnej zasady nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. O złych
Polakach nawet nie warto mówić.
Ale "sprawa
żydowska" zaogniała się. W mieście wzrastało napięcie. Coraz częściej
ulice Budapesztu były świadkami skrytobójczych ataków bojówek Ferenca
Szálasiego, przywódcy tutejszych faszystów.
Jednak tego dnia,
w zaciszu gabinetu szefa Delegatury polskiej odbyła się rozmowa, która
zadecydowała o losach tysięcy polskich Żydów na Węgrzech.
Sławik: -
Instrukcje z Londynu polepszyły moją pozycję w dyskusjach wewnątrz Komitetu. W
polemice z przeciwnikami politycznymi nie chciałem dotychczas używać przymusu,
bo to by tylko pogorszyło sprawę. Ludzie są różni, ktoś mógłby mnie
zadenuncjować. Wolałem przemawiać im do serca, jak człowiek do człowieka. I nie
chciałbym tego przymusu używać nadal, nawet w korzystniejszej dla mnie
sytuacji. Dlatego musimy wspólnie znaleźć jakiś inny sposób.
Zimmermann: -
Zgadzam się. Byle szybko. Moi koledzy, Żydzi polscy, skarżą się, że w
Delegaturze robi się im trudności przy potwierdzaniu dokumentów, iż są
obywatelami polskimi wyznania katolickiego. Ale nawet ci, którym udaje się
zdobyć potwierdzenie, natrafiają na nowe przeszkody. W KEOK-u [policja
węgierska - red.] często odmawia się im legalizacji papierów. W dodatku
dokumenty rdzennych Polaków dostarcza się Węgrom jednego dnia, a Żydów -
innego, sugerując tym samym, że ci pierwsi są w porządku, a ci drudzy -
podejrzani. Pan wie, prezesie, czym to grozi. Wysiedleniem i utratą życia. Poza
tym jeszcze ten comiesięczny nakaz stawiania się na policji, żeby przedłużyć
legalizację! Bez tego ludzie nie dostaną kartek na żywność, a za każdym razem
istnieje niebezpieczeństwo, że zostaną rozpoznani.
Sławik: - Ja
potwierdzam, że to Polacy. Daję na dokumentach swoją pieczątkę i podpis. Ale
to, co się dzieje dalej, już ode mnie nie zależy. Zapewniam jednak, że zrobię
wszystko, co w mojej mocy, żeby temu zaradzić.
Zimmermann: -
Jestem przekonany o dobrej woli pana prezesa. Problem w tym, że to rzecz
niesłychanie pilna, bo takie procedury legalizacji powodują tragiczne skutki.
Ludzi odstawia się na granicę słowacką. Potem Niemcy ich mordują.
Sławik: -
Doskonale rozumiem sytuację. Nie trzeba mi tłumaczyć tragedii niedobitków,
którzy z obozów śmierci uciekli przez góry, chowali się w lasach, by potem
wpaść w łapy nazistów. Dlatego obiecuję niezwłocznie przygotować plan, jak
rozwiązać problemy, o których rozmawiamy. Prosiłbym o pańskie sugestie.
Proponuję rozmowę w ciągu najbliższych dni, już o konkretach.
Henryk Sławik
dotrzymał słowa. Na następnym spotkaniu przedstawił swój plan. - Proszę przyjąć
półoficjalne stanowisko łącznika między Delegaturą polską a Komitetem Uchodźców
Żydowskich - zwrócił się do Zimmermanna. - W moim urzędzie dostanie pan
natychmiast biurko, a ja przekażę panu moją własną pieczątkę.
- Odtąd sam
przyjmowałem wszystkich uciekinierów z Polski, którzy dotarli do Budapesztu.
Stawiali się w Delegaturze z dokumentami i wypełniali formularze - mówi
Zimmermann. - Potwierdzałem je pieczątką Sławika. Mogłem przedstawiać je do
podpisu albo sygnować samemu. W praktyce Sławik polegał na mnie i w ogóle
rezygnował z podpisywania.
Wkrótce, za
wstawiennictwem hrabiny Elżbiety Szapáry, jednej z najlepiej ustosunkowanych
postaci ówczesnego Budapesztu i prezeski Towarzystwa Polsko-Węgierskiego,
Henryk Zimmermann został przyjęty na audiencji w węgierskim Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych przez Józefa Antalla, dyrektora do spraw uchodźców. Przedstawił mu
prośbę, by legalizacja uchodźców na policji węgierskiej odbywała się bez
dotychczasowych restrykcji. Antall obiecał interwencję.
- Kiedy
opowiedziałem mojemu przełożonemu, czyli prezesowi Sławikowi, że sprawa będzie
załatwiona, ucieszył się tak bardzo, że nie mogłem ukryć wzruszenia. Byłem
szczęśliwy, że Opatrzność zetknęła mnie w tak strasznym czasie ze szlachetnym
Polakiem i humanitarnym Węgrem. Miałem świadomość, jak bardzo Sławik się
naraża. Gdyby wpadł w łapy Niemców, trudno byłoby ich przekonać, że nie
wiedział, kim jest Henryk Zimmermann.
***
W Budapeszcie z
polskiego arystokraty Henryk Zimmermann przemienił się w arystokratę
angielskiego. Stało się tak za sprawą pracownic Komitetu Obywatelskiego. One to
z magazynu odzieżowego wyciągnęły mu zieloną kurteczkę i kapelusik, do których zapuścił
stosowny, nader elegancki wąsik. - I tak zupełnie nie wyglądałem jak Żyd. A
teraz tym bardziej. Byłem jak baron angielski pochodzenia węgierskiego.
Przebranie,
udawanie, fałszowanie - to była część tamtej gry.
Po likwidacji gett
na Węgry trafiało - najczęściej szlakiem kurierskim - coraz więcej sierot,
przeważnie z Krakowa i okolic. Wśród nich i takie, które straciły rodziców w
czasie ucieczki. Nie znały języka - nie mogły szukać schronienia u węgierskich
rodzin. Niektóre wałęsały się po ulicach, chowały po piwnicach, żebrały.
Zakamuflowany sierociniec - to był jedyny ratunek. Jego nazwa, Dom Dziecka
Oficerów Polskich, też była zakamuflowana. Tylko kilkoro dzieci wychowało się w
katolickich domach, ale Delegatura potwierdzała stuprocentową katolickość
wszystkich.
Kiedy w sennym,
cichym miasteczku Vac, gdzie znali się nie tylko ludzie, ale i uliczne koty,
dokładnie w połowie drogi między kościołem katolickim a żydowską bożnicą,
zainstalował się sierociniec z setką dzieci, z których sporo miało podejrzany
wygląd i mieszkańcy zaczęli kręcić nosem, że coś tu nie gra - dom dziecka
odwiedził dla niepoznaki, za staraniem hrabiny Szapáry, nuncjusz apostolski
Angello Rott. Sieroty oraz mieszkańców pobłogosławił.
Miasteczko Vac,
które nigdy dotąd nie dostąpiło takiego zaszczytu, pękało z dumy. Szepty na
temat wyglądu dzieci przycichły.
Fałszywy był też
nauczyciel religii, magister Władysław Bratkowski, bo naprawdę nazywał się
Itzhak Bretler. Owszem, prawdziwy był wynaleziony przez Sławika polski ksiądz
Bucharczyk, który co niedziela, ostentacyjnie, żeby ludzie widzieli, prowadził
dzieci do pobliskiego kościoła, ale Bretler potajemnie uczył je Starego
Testamentu, by nie zapomniały o swych korzeniach.
Prawdziwe były
wizyty w sierocińcu oficjeli Sławika i Antalla, ale ich demonstracyjność miała
też zakamuflowany cel: działać uspokajająco na mieszkańców i obniżać czujność
hitlerowców. W końcu tacy ważniacy wiedzą, co robią - pomyślał sobie niejeden.
- Te wszystkie
dzieci udało się uratować - mówi Zimmermann. - Zanim weszli Niemcy, dzięki
staraniom Sławika, Antalla i hrabiny, zostały umieszczone w bezpiecznych
miejscach.
Kamuflaż - chytra gra o życie - spełnił zadanie.
***
Kiedy Henryka
Zimmermanna pytają, ilu Żydów uratował Henryk Sławik, wylicza:
* Około 10 procent uchodźców Armii Polskiej miało pochodzenie żydowskie. W
najgorętszym okresie mogło to być jakieś 10 tysięcy ludzi.
* Setka dzieci z
sierocińca Vac.
* Kiedy Niemcy
zarządzili wyodrębnienie z obozów dla uchodźców - jednego tylko dla Żydów, w
miejscowości Vamoszmikola - Sławik stawał na głowie, żeby obóz zamknięto. Jak
się nie udało - żeby zmienić komendanta, węgierskiego nazistę. Ale przede
wszystkim prowadził akcję, która miała nie dopuścić, by do Vamoszmikola
trafiali nowi oficerowie. Akcja polegała na zaopatrywaniu w aryjskie papiery -
we współpracy z Komitetem Uchodźców Polskich Żydowskiego Pochodzenia -
wszystkich nowo przybyłych z okupowanej Polski Żydów. Zmiana komendanta
zaowocowała zaś tym, że jak weszli Niemcy, kazał wszystkim internowanym opuścić
koszary. Wyprowadził ich w stronę granicy austriackiej. Tak się uratowali. To
następne dwieście osób.
* A jeszcze obóz w
Mohaczu nad Dunajem, na samej granicy jugosłowiańskiej, do którego przyjechało
trzydzieścioro młodych Żydów, głównie studentów. Na pomysł zorganizowania w tym
miejscu kolonii polskiej Zimmermann wpadł dlatego, że mnóstwo młodych rwało się
do walki w partyzantce. Stamtąd można było łatwiej przerzucać ludzi do lasu, a
także przemycać uciekinierów. Sławik mianował komendantem kolonii Józefa
Rosenberga, który po polsku nazywał się Kuba Żelazo. Cała trzydziestka ocalała.
* A jeszcze
Rumunia. W gorączkowych poszukiwaniach dróg ratowania Żydów hasło Rumunia
pojawiło się już wtedy, kiedy Niemcy szaleli w Budapeszcie. Chodziło o to, żeby
przerzucić tam jak najwięcej zarówno polskich, jak i węgierskich Żydów z
papierami Polaków wyznania katolickiego pod pretekstem, że uciekają przed
bolszewikami, którzy wypychają Niemców ze wschodnich terenów Polski. Akcję miał
koordynować Zimmermann. Sławik wręczył mu tajny list do szefa Delegatury
polskiej w Rumunii wyjaśniający cały plan, z prośbą o wsparcie. - Komu innemu
by tego grypsu nie powierzył - jest przekonany Zimmermann. - Ufał mi całkowicie.
Raz, że byłem polecony przez rząd londyński, dwa - że współpracowaliśmy przy
tylu akcjach ratujących i Żydów, i Polaków. Pomagaliśmy sobie.
W ten sposób ocalało kolejnych kilkuset Żydów.
Na pytanie, ile
istnień uratował
Henryk Sławik,
odpowiedź więc brzmi: tysiące. Może kilka, może kilkanaście, może
kilkadziesiąt.
Tysiące.
***
Henryk Zvi Zimmermann niezbyt entuzjastycznie przyjmuje porównania Sławika do
Raoula Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty.
Wallenberg
przyjechał do Budapesztu dopiero w lipcu 1944 roku właśnie z tą jedną tylko
misją: zorganizowania pomocy Żydom węgierskim [po wkroczeniu Niemców do
Budapesztu 19 marca 1944 roku rozpoczęły się wywózki Żydów z terenu Węgier,
masowe transporty do obozów koncentracyjnych - red.]. Uratował ich też tysiące.
Miał na ten cel właściwie nieograniczone fundusze - głównie od Amerykanów, a
także od Światowego Kongresu Żydów. Paszport neutralnej Szwecji ułatwiał mu
działalność. Polegała głównie na przekupywaniu niemieckich funkcjonariuszy
różnego szczebla i skupowaniu kamienic oraz posiadłości dla ambasady
szwedzkiej, w których zatrudniano Żydów.
- Wallenbergowi
nie groziła śmierć za ich ratowanie - mówi Zimmermann - i nie dlatego zginął.
Zamordowali go Sowieci, bo najprawdopodobniej nie dał się zwerbować do NKWD. Henryk
Sławik zginął za to, że ratował Żydów. W każdym razie również za to.
Wallenberg ma w Budapeszcie pomnik i stowarzyszenie swego imienia - Sławik nic.
***
Kiedy Sławik przekazywał Zimmermannowi poufny dokument dla Delegatury polskiej
w Rumunii, jego rodzina, a także on sam, byli już na liście osób najpilniej
poszukiwanych przez gestapo. Wszystkim konspiratorom ziemia paliła się pod
nogami.
- Wyjeżdżałem z
Węgier w ostatniej chwili. Gdy przyszedłem pożegnać się z nim, był jeszcze w
biurze. Panie prezesie, powiedziałem, radzę przyłączyć się do nas. Pan nie może
zostać w tym budynku. Ale odparł, że nie wyjedzie, to wykluczone, bo ma pod
opieką kilka tysięcy uchodźców, których przecież nie zostawi. Wtedy widziałem
go po raz ostatni.
***
Henryk Zvi
Zimmermann wylądował na lotnisku Okęcie w Warszawie po raz pierwszy po wojnie,
gdy miał 75 lat, a za sobą aktywne życie jako prawnik i polityk, przed sobą zaś
pewną ważną misję. Był rok 1987. System totalitarny już się sypał, można było w
miarę normalnie przekraczać polską granicę.
Henryk Zimmermann
nigdy nie zrzekł się polskiego obywatelstwa, może dlatego Polska, którą
zobaczył niemal po pół wieku, tak go poraziła. - Byłem przerażony rozmiarem
destrukcji - mówi. - Biedą. Szarzyzną, kolejkami. To była inna Polska niż ta,
jaką niosłem w sercu przez te wszystkie lata.
Wrócił, bo między
innymi chciał trafić na ślad Sławika. W ciągu tych wielu lat docierały do niego
pogłoski, że Sławik nie przeżył, ale nic konkretnego. Teraz chciał poznać
dalsze jego dzieje i spłacić mu dług wdzięczności w najbardziej honorowy i
symboliczny sposób. Zamierzał sprawić, by Sławikowi przyznano w Izraelu tytuł
Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Ale w Polsce nikt
o Henryku Sławiku-bohaterze, nie słyszał. Próbował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych,
w końcu prezesowanie Komitetowi Obywatelskiemu to była funkcja
państwowa - ale
nic. Oświadczyli,
że w dokumentach
taki nie figuruje. Jak to możliwe, zastanawiał się, jak to się mogło stać, ale
nie znajdował odpowiedzi.
- Pojedziemy do
Budapesztu - powiedział do Miri, wspólniczki od poszukiwań.
Szli ulicami
miasta, podziwiając jego urodę i dostojeństwo, a Zimmermann zastanawiał się,
czy to możliwe, żeby i tu, w Budapeszcie, który odegrał taką rolę w życiu
Sławika, też nikt nic o nim nie słyszał.
W ambasadzie
polskiej attaché prasowy wiedział tylko tyle, że Niemcy Sławika rozstrzelali.
Radził iść do Towarzystwa Przyjaźni Węgiersko-Polskiej - może tam wiedzą
więcej.
To był przełom.
W biurze
Towarzystwa młoda kobieta o nazwisku Klara Hejj powiedziała: - Jestem wnuczką
Józefa Antalla. Znam Sławika z opowiadań dziadka. - Wiedziała, że Sławik zginął
w Mauthausen. Torturowany na gestapo nie wsypał Antalla, którego też
aresztowali. Tak uratował Antallowi życie. Żona i córka Sławika, zdaje się,
wróciły do Polski, na Śląsk.
Tylko jak odnaleźć
dwie osoby w kilkudziesięciomilionowym państwie, w dodatku totalitarnym? -
zachodził odtąd w głowę Zimmermann. Aż w końcu wpadł na pomysł: prasa! Nawet w
totalitarnym państwie wychodziły gazety, a w nich ludzie zamieszczali
ogłoszenia. Jego brzmiało tak: Henryk Zimmermann z Izraela poszukuje pana
Sławika, byłego konsula polskiego w Budapeszcie w latach 1943-44, który
dopomógł w ocaleniu wielu Polaków i Żydów. Ukazało się 6 listopada 1988 roku w
tygodniku "Przekrój".
Niedługo potem
Henryk Zimmermann trzymał list od Jadwigi, żony Sławika. Nie zwlekał. Wsiadł do
samolotu i wylądował w Polsce.
***
Jadwiga, wdowa po
Henryku Sławiku, rocznik 1905, filigranowa, była tancerka, złapana kilka
tygodni wcześniej od męża, przeszła Ravensbrück.
Krystyna, córka
Henryka Sławika, rocznik 1930, bardzo do niego podobna, po aresztowaniu
rodziców tułała się po węgierskich wsiach, aż ją po wojnie odnalazł Antall, a
potem matka.
- To było niemal
nierzeczywiste. W PRL był na ojca zapis, bo należał do PPS, tego nurtu
niepodległościowego, antykomunistycznego - mówi Krystyna Sławik-Kutermak. -
Nauczyłyśmy się go kochać w ciszy, w konspiracji, nielegalnie. A tu naraz
pojawił się w naszym mieszkaniu w Katowicach Zimmermann, człowiek, który nie
tylko z ojcem współpracował, nie tylko był świadkiem, jak ratował ludzi, ale
jeszcze mówił o nim z największym szacunkiem i wzruszeniem. Nie półszeptem, nie
aluzjami, tylko głośno i wprost. Zakazane przestało być zakazane.
Henryk Zvi
Zimmermann: - Natychmiast po powrocie do Izraela zabrałem się do dzieła. W
aktach Yad Vashem odkryłem, że ktoś już składał podanie w sprawie Sławika, a
także - księdza Bucharczyka i dyrektora sierocińca Vac. Tym kimś był Itzhak
Bretler vel Bratkowski, ten od Starego Testamentu. Ale Sławik miał pecha. Ktoś
przekręcił jego nazwisko i ze Sławika zrobił się Słowik. W dodatku brakowało
imienia i adresu, więc dopiero, kiedy wszystko poprawiłem i uzupełniłem,
uchwała mogła być podjęta. Chciałem, żeby Sławik i Antall [zmarł w 1974 - red.]
dostali medale tego samego dnia, ale okazało się to niemożliwe. Józef Antall
junior, pierwszy premier Węgier po upadku komunizmu, medal dla ojca odebrał
oddzielnie.
Był ciepły
listopad 1990 roku w Jerozolimie, kiedy Krystyna Sławik-Kutermak trzymała w
rękach medal Sprawiedliwego dla Henryka Sławika. Posadziła drzewko. Płakała.
Czuła ulgę. - Ojciec przecież nie miał pogrzebu, a oni tam, na obcej ziemi,
urządzili mu pochówek z honorami. Powiedzieli: Taki pogrzeb będzie miał Henryk
Sławik jak generał Anders. I miał. Z nabożeństwem, śpiewami kantorów, modłami.
Przyszły tłumy, wśród nich ocaleni z sierocińca Vac. Nareszcie mogłam go
opłakać.
A Henryk
Zimmermann przemówił w te słowa: Dziś, my wszyscy, którzy przeżyliśmy Holokaust
w Polsce, którzy przyszliśmy na Węgry z obozów koncentracyjnych, lasów,
bunkrów, z podziemia i dziś żyjemy w bogatym Izraelu, pamiętamy o Henryku
Sławiku, odznaczając go pośmiertnie za ocalenie nas na Węgrzech jako polskich
katolików, umożliwienie przetrwania tego piekła i zamieszkania we własnym
kraju.
Na fotografii ojca
podarowanej Zimmermannowi Krystyna napisała: Wielkiemu Przyjacielowi mojego
ukochanego Ojca, jedynemu, który pamięć o nim tak pięknie zatrzymał.
***
Miri Zimmermann
lubi wychodzić na taras piątego piętra hotelu Continental w Krynicy, skąd
rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na zalesione wzgórza i
rozłożystą Górę Parkową. Zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj, słoneczny, z
przejrzystym niebem, łagodnym powietrzem, czar tego miejsca uwodzi szczególnie.
To właśnie stąd, z
ich ukochanej Krynicy, w 1989 roku rozpoczęli poszukiwania przewodnika, który
przeprawił Henryka Zimmermanna przez Poprad na Słowację w drodze na Węgry,
gdzie działy się te rzeczy największe.
Nie znali nawet
jego imienia, bo w konspiracji nie używano imion, ale go znaleźli. Nazywał się
Łomnicki. Jurek Łomnicki.
Chodziło o to,
żeby odszukać wszystkich, którzy uczestniczyli w tym łańcuchu życia,
wszystkich, od anonimowego wtedy kuriera po oficjalnego delegata rządu
Rzeczpospolitej. Nie udało się do końca. Zaginął ślad po hrabinie Szapáry,
kamień w wodę - prawdopodobnie zabili ją na gestapo.
Przez wiele
długich lat Henryk Zimmermann mocował się z psychiczną niemocą. Nazywała się -
ból. Przecież odszukał na tym bądź na tamtym świecie tych, którym on i jemu podobni
zawdzięczali życie. Przecież dopilnował, aby ich drzewka rosły w Jerozolimie i
żeby nazywano ich odtąd Sprawiedliwymi. A jednak czuł, że to nie wszystko.
Jeszcze jedno pozostawało do spełnienia, coś, co w sposób namacalny
naznaczyłoby ślad w historii.
Henryk Zvi
Zimmermann przez wiele lat usiłował spisać świadectwo o własnym losie i losach
współbraci, ale nie mógł. Aż w końcu przestał się mocować. Napisał
"Przeżyłem, pamiętam, świadczę". Kiedy w 1997 roku w Krakowie ukazała
się jego książka, miał 84 lata.
Gdyby Henryk
Zimmermann nie zwyciężył bólu, Henryk Sławik, jeden z upamiętnionych w tej
książce - prawdopodobnie nigdy nie doczekałby się swego życia po życiu, bo
zaczęło się ono właśnie wtedy. Ale wciąż jest to życie półszeptem, cichutkie.
- Nie rozumiem
Polaków - zwykł ostatnio mawiać Zimmermann - mają takiego bohatera i nie
wykorzystują go dla obrony dobrego imienia Polski, to jest dziwne. I to
wczasach, kiedy opinie o polskim antysemityzmie rozpowszechniane są na świecie
bez żadnych oporów. Cieszą się z tego Niemcy, cieszą Francuzi, a Polacy
obrywają nadal.
Uparty Żyd
Zimmermann walczy nadal o należne miejsce w historii dla Polaka nazwiskiem
Sławik. Chce, żeby powstał o nim film na miarę "Listy Schindlera".
Szuka na ten cel sponsorów.
W wolnej Polsce
Henryk Sławik doczekał się małej uliczki swego imienia w pasażu poświęconym
Węgrom w odległej dzielnicy Warszawy na Tarchominie, ale już na Śląsku, o
polskość którego walczył i gdzie spędził całe życie - ciągle jest to
niemożliwe.
Henryk Zvi
Zimmermann, dyplomata izraelski, ur. 1913, ukończył prawo na Uniwersytecie
Jagiellońskim. W czasie wojny należał do ruchu oporu. W latach 1944-48 członek
Rady Miejskiej Haify, a potem jej burmistrz. W 1959-73 poseł do Knesetu z
ramienia partii Likud, jego wiceprzewodniczący. Członek m.in. komisji spraw
zagranicznych i obrony. W latach 1978-83 ambasador Izraela w Nowej Zelandii.
Działacz Instytutu YAD VASHEM w Jerozolimie, który dokumentuje historie
ocalonych z Holocaustu i przyznaje tytuły Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Członek
m.in. Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawników. Odznaczony za udział w wojnie
i antynazistowskim ruchu oporu na terenie Polski, Węgier i Rumunii. Autor m.in.
głośnej w Izraelu książki "Między młotem parlamentu a kowadłem
partii" i licznych artykułów w prasie polskiej, izraelskiej i
nowozelandzkiej. Miłośnik Krynicy Górskiej.