Dała przykład nam Korea jak pracować mamy.
Mija właśnie 5 lat od czasu gdy wraz z bankiem inwestycyjnym Lehman Brothers
padła na pysk nie tylko gospodarka świata, ale przede wszystkim neoliberalna
recepta na świetlaną przyszłość.
Co mądrzejsi ekonomiści w rodzaju Sachsa przechrzcili się na zmodyfikowanych
zwolenników udziału państwa w trzymaniu niewidzialnej ręki rynku za rękę.
Szejnfeldy i Balcerowicze na to wszystko są zaimpregnowani. Powtarzają mantry
sprzed 20 lat i zaklinają rzeczywistość. Pierdolenie typu „Najlepszą polityką
przemysłową jest jej brak” poza Polską wzbudza wśród ekonomistów uśmiech
politowania.
Tymczasem prawda jest dla neoliberałów bolesna. Historia pokazuje, że na
ekonomiczną niezależność wybijają się tylko ci, za którymi murem stoi państwo.
Rozpieprzona w drzazgi po wojnie Japonia rzuciła się początkowo w wolny rynek.
Dostała po łapach i zaczęła wspierać to, co według rządów miało państwu
zapewnić przyszłość. Ulgi, dofinansowania, zwolnienia i inne działania, które w
prawdziwym liberale wywołują obrzydzenie, zaczęły skutkować już po kilku
latach. Jeszcze pół wieku temu „japońszczyzna” była synonimem nietrwałego, ale
taniego badziewia. Na początku lat 70. japońskie samochody i motocykle
gwarantowały comiesięczne wizyty w serwisie. A jednak na początku lat 80.
Wałęsa nie chciał budować drugiej Irlandii, Grecji czy Włoch, ale właśnie
Japonię. Po 30 latach inwestowania - kraj Kwitnącej Wiśni stał się marką.
Z pewnym opóźnieniem tą drogą podążył Tajwan, a potem kraj, który pół wieku
temu był klasyfikowany pośród potęg ekonomicznych typu Burundi czy Botswany.
Kraj o nazwie Korea Południowa. Ponad ćwierć wieku zajęło jej dogonienie w
połowie lat 80. Polski.
I to mimo to, że rządzili tam źli generałowie, a jedyne, co docierało stamtąd
do nas, to kolejne napierdalanki studentów z wojskiem i policją.
Przemysł państwowy.
Kapitalistyczna Korea miała wtedy gospodarkę podobną do naszej. Dominowały w
niej parapaństwowe firmy giganty, czyli czebole. Czebole zajmowały się produkowaniem
wszystkiego i eksportowaniem tego za wszelką cenę. Tyle że Korea eksportowała
na cały świat, a my głównie do krajów RWPG. Korea miała dostęp do najnowszych
zdobyczy technologii komputerowej. My niekoniecznie, bo obowiązywało embargo na
transfer informatyki dla sojuszników ZSRR.
Przy takim samym PKB w roku 1985 Koreańczyk zarabiał na godzinę jednego dolara.
My według czarnorynkowego kursu zarabialiśmy co prawda dolara dziennie, ale
peerelowskie ceny na szczęście nie miały nic wspólnego z notowaniami
wolnorynkowymi. Gdyby zestawić wartość siły nabywczej tam i tu, wyszłoby na
jedno. Władze PRL do końca traktowały zresztą ten kraj jako biedę z nędzą.
Jeszcze w roku 1989 wyroby z Korei miały zerową stawkę cła przynależną krajom
Trzeciego Świata! Miały, choć nad Wisłę trafiały tysiącami magnetowidy i
telewizory marki Lucky i Gold Star.
Ale i na Koreę, i na Polskę spłynęła demokracja. W Korei rządy wybrane w
demokratycznych wyborach są od 1987 r., u nas od 1989. Koreańczycy nie mieli
Balcerowicza, nie miał więc kto rozparcelować czeboli, które kwitły w
najlepsze. Koreańskie produkty zaczęły być rozpoznawalne na świecie, a
koreańskie firmy zaczęły inwestować za granicą. W Polsce pojawiło się Daewoo, a
z nim leganza, nubira, matiz i tico.
Dzięki inteligentnym posunięciom rządów odreagowywaliśmy komunizm i
rozwijaliśmy twórczo koncepcję międzynarodowych bazarów i „szczęk” ulicznych.
Korea okazała się przykładem sukcesu (wyznawcy Balcerowicza o słabych nerwach
lepiej niech opuszczą resztę tego akapitu) gospodarki planowej. Kolejne
południowokoreańskie plany 5-letnie – szósty z lat 1987-1991 i siódmy z lat
1991-1996 – zakładały rozwój elektroniki i nowych technologii. Na inwestycje
przeznaczano ponad jedną trzecią PKB rocznie. U nas cieszono się, gdy powstawała
kolejna montownia do skręcania przywiezionych zza granicy podzespołów.
Elektronika.
Faktem jest, że koreański wzrost odbywał się kosztem obywateli, których płace
rosły wolniej niż dochód przedsiębiorstw i państwa, a od których wymagano
zapieprzania po kilkanaście godzin dziennie. Zresztą zostało im to do dziś.
Koreańczycy we wszystkich rankingach pracowitości wciąż są na czele. I to mimo
że ichniejsze bezrobocie na poziomie 3,4 proc. oznacza, że kto chce, ten
pracuje. Tyle że już nie za miskę ryżu. Z poziomu takich samych zarobków jak my
przed 28 laty Koreańczycy wybili się na miesięczne dochody ok. 3 200 dolarów.
Nasi, mimo że w pracowitości gonią koreańców w zestawieniach światowych, kasują
co miesiąc jedną trzecią tego, co oni.
Kryzys azjatycki lat 1997-1998 zniszczył Koreę opartą na rozwoju przemysłowym,
eksporcie i taniej sile roboczej, ale powołał do życia Koreę opartą na
innowacyjności.
W 2010 r. Korea Południowa zgłosiła ponad 170 tys. patentów, podczas gdy Polska
zaledwie 3430.
Rzecz jasna większość patentów to kombinacje związane z informatyką. Po prostu
w czasie gdy my debatowaliśmy, czy cukier ma być polski, a esbeccy siepacze z
urzędów paszportowych godni są otrzymywania emerytur, rząd koreański wsparł
budowę sieci światłowodowych między największymi miastami, a potem zachęcał
firmy, instytucje i obywateli do korzystania z internetu m.in. przez
organizację kursów internetowych dla osób w starszym i średnim wieku. U nas
urząd skarbowy postponował Romana Kluskę z Optimusa, a w Korei w 2004 r.
powstał 5-letni plan rozwoju sportu elektronicznego i branży gier sieciowych, a
2 lata później ustawa o przemyśle gier komputerowych. Producenci rozrywkowego
oprogramowania dostali wysokie ulgi podatkowe, a nagrody dla zwycięzców w
sporcie elektronicznym obciążone zostały znacznie niższym podatkiem niż w
przypadku gier tradycyjnych. Polski rząd w tym czasie likwidował hazard w
sieci.
Przez 20 kilka lat radosnego polskiego liberalizmu Korea odjechała od nas o
lata świetlne. PKB na łeb ma 2 razy większe. Samsung, LG, KIA czy Hyundai to
uznane marki. My mamy Wałęsę i Jana Pawła II.
Wiedza.
Mamy też 2-milionowe bezrobocie, mimo spierdolenia za granicę 1,5 miliona
rodaków. Mamy uczelnie kształcące dla papierka, mamy szkoły, w których nie
wykorzystuje się tego, co zgotował los, czyli zwiększenia efektywności
nauczania z powodu mniejszej liczby dzieci w klasach. Klasy, zamiast liczyć po
20 uczniów, mają mieć ponad 30. Bo to efektywniejsze, a i na etatach
nauczycielskich można zaoszczędzić. A pracownik do montowni lub kserowania
dokumentów w korporacji za 1600 zł miesięcznie nie może być zbyt przemądrzały.
Tymczasem Korea nie osiągnęłaby tak długotrwałego wzrostu gospodarczego, gdyby
koncentrowano się jedynie na wykorzystywaniu atutu taniej siły roboczej. W obliczu
stopniowego wzrostu kosztów pracy rząd inwestował w rozwój wiedzy. Na początku
głównie w szkolnictwo podstawowe i sprowadzanie technologii z zagranicy, z
czasem w szkolnictwo wyższe oraz badania naukowe. Według analizy Banku
Światowego akumulacja wiedzy była głównym wkładem do długookresowego wzrostu
gospodarczego Korei Południowej.
O akumulacji polskiej wiedzy niech zaświadczy ranking innowacyjności krajów UE.
Pod uwagę bierze się 24 czynniki - od zasobów ludzkich, czyli liczby nowych
absolwentów studiów doktoranckich, poprzez liczbę zagranicznych studentów,
liczbę publikacji naukowych w najlepszych pismach, poprzez wydatki państwa i
firm na badania i rozwój, a skończywszy na udziale przedsiębiorców w tworzeniu
innowacyjności. Państwa dzieli się na 4 grupy: liderzy innowacji, kraje
doganiające liderów, umiarkowani innowatorzy oraz innowatorzy o skromnych
wynikach. W tym roku jesteśmy w grupie „innowatorzy o skromnych wynikach”.
Choć w Polsce wydatki na naukę są o ponad połowę mniejsze niż unijna średnia,
to nie one zaważyły na kiepskiej pozycji kraju. W dupę daje współpraca firm z
nauką, jakość badań prowadzonych na uczelniach i w ogóle podejście do
przedsiębiorczości.
Skoro polski przemysł opiera się na taniej sile roboczej, to brak
innowacyjności jest niejako wpisany w gospodarkę. Rozumieją to doskonale
uczelnie, które udają, że uczą, oraz studenci z pokolenia wytnij-wklej,
udający, że studiują. Biznes jest jak woda - zajmuje najpłytsze nisze i rozwija
się w strefach najmniejszego oporu. Gdyby koszty pracy w Polsce były
porównywalne z kosztami pracy na Zachodzie i konkurencja oparta na pracy
kupowanej za cenę zasiłków była już niemożliwa, szybko by się okazało, że w
rankingu innowacyjności jesteśmy dużo wyżej. Jednak na razie, polscy
przedsiębiorcy bardziej przypominają nadzorców niewolników niż inteligentną
klasę średnią.
Co z tego, że Polacy odkryli technologię niebieskiego lasera, co z tego, że
wymyślili coś, co będzie przyszłością elektroniki, czyli tani sposób
produkowania płatków grafenu. Zamiast dać takim gościom kaskę i rozpocząć
produkcję, rząd wolał subwencjonować spółki giełdowe budżetowymi środkami
poprzez OFE. To było cacy, bo wspierało wolny rynek, a finansowanie
nowoczesnego polskiego przemysłu byłoby grzechem rozrzutności. I dlatego zamiast
sprzedawać - kupujemy. Zamiast wytwarzać - montujemy. Zamiast zarządzać -
kserujemy.
Robotyka.
W Polsce używa się wielokrotnie mniej robotów niż w krajach z konkurencyjnymi,
nastawionymi na eksport gospodarkami. To charakterystyczne dla gospodarek
dysponujących tylko tanią siłą roboczą.
Z danych wynika, że liczba robotów na 10 tysięcy pracowników w Polsce wynosi
14, podczas gdy średnia światowa to 55, a unijna - 77. Najwyższe wskaźniki są w
Korei Południowej – 347. A mimo to bezrobocie tam nie istnieje.
Mało tego, Korea wciąż kupuje mnóstwo robotów przemysłowych, bo tamtejsza
władza daje na nie ulgi podatkowe w ramach długoterminowej strategii
gospodarczej.
Sukces.
Nasze rządy trzęsą tyłkiem na myśl, że mogłyby zrobić coś, co nie spodoba się zachodnim
inwestorom, coś, co spowoduje spadek konkurencyjności polskiej gospodarki. To
kolejna idiotyczna mantra. Wszystkie dane pokazują, że pieniądze inwestorów
lokowane są głównie w największych gospodarkach. I to w takich, gdzie zarobki
są kilkakrotnie wyższe niż u nas. Nasi publicyści leją krokodyle łzy, gdy do
Polski nie wchodzi kolejna montownia, bo nie uzyskała znacznego upustu
podatkowego.
Może zatem ci sami publicyści wytłumaczą, po jaką cholerę ktoś inwestuje w
Korei. Przecież praca jest tam droga. Niskie bezrobocie nie pozwala na
wynegocjowanie stawek minimalnych, a wpływ państwa na gospodarkę jest olbrzymi.
Co to za idioci inwestują tam rok w rok co najmniej 10 mld dolarów, ostatnio
niemal 14?
Wkładają tę kaskę w realne biznesy, a nie na ruletkę giełdową. I to mimo że
obok jest kolejne eldorado inwestycyjne, czyli Chiny.
Gdy Wałęsa mówił o drugiej Japonii, o potężnej Korei nikomu się nie śniło. Od
tej pory my szliśmy pieszo, a Koreańczycy uciekali hyundajem. My ślizgaliśmy
się na utopiach Miltona Friedmana, oni odlatywali, planując kolejne 5-latki
gospodarcze. Oni są w XXI wieku, my tu, gdzie zawsze...