Islamiści słabną. Czy zauważą to
nasi politycy?
Okazuje się oto, że
nieprawdą jest, iż Bractwo Muzułmańskie w Egipcie reprezentuje całe
społeczeństwo. Egipskiej „ulicy" nie reprezentuje pełna przesądów
i bezmyślnego posłuszeństwa islamistyczna ideologia.
Bractwo nie jest w stanie nagiąć historii wedle
własnego życzenia. W grudniu wybuchł kryzys związany z propozycją
nowej konstytucji; trzy miesiące później nadal trwają zamieszki
i demonstracje, w których ludzie tracą życie. Demonstrują nawet sami
policjanci.Nie jest też prawdą, że w Tunezji uchodząca za bardziej
umiarkowaną wersję Bractwa Muzułmańskiego partia Rachida Ghannouchiego,
Ennahda, potrafi przedstawić sensowniejszą alternatywę. Wprost przeciwnie,
umiarkowani islamiści sprawują władzę przy akompaniamencie ciągłych aktów
przemocy ze strony radykalnych islamistów, z którymi w Tunezji, jak
i wszędzie indziej, są w cichej komitywie — choćby tylko po to, żeby
uspokoić rozpalone głowy we własnych szeregach. Tunezyjczycy również wnieśli tu
swój wkład. Pogrzeb zamordowanego znanego lewicowca przekształcił się
w demonstrację na skalę egipskich protestów. Podobnie jak i tam, nie
zanosi się też na szybkie rozwiązanie tunezyjskiego konfliktu.
Nie jest też prawdą, że gdy tylko dać władzę
radykalnym islamistom, to z miejsca zarażą swoimi przekonaniami resztę
społeczeństwa. Wręcz przeciwnie — przynajmniej w Mali. W styczniu
francuskie wojska interweniowały w północnym Mali, żeby powstrzymać
dżihadystów przed rozszerzeniem swojego szalonego emiratu na cały Sahel. Chociaż
postkolonialna Francja ma wiele na sumieniu w kwestiach afrykańskich, gdy
François Hollande wizytował w Timbuktu swoje zwycięskie wojsko, tłumy
Malijczyków wyglądały na wniebowzięte. Krzyczeli „Viva la France!"
a nie „Allahu Akbar!", co najdobitniej pokazuje awersję Malijczyków
do amputujących dłonie fanatyków.
Gdzie jest więc prawda? Wygląda na to, że kraj po
kraju owa ogromna rewolucja w regionie zwana Arabską Wiosną (pomijając
fakt, że wiosna ta trwa już ponad dwa lata, a mieszkańcy Mali nie są Arabami
— rewolucje są zaraźliwe) weszła właśnie w trzecią fazę. Liberalne
zaczątki z 2011 roku, piękne okrzyki „Pokojowa demonstracja!", dni
facebookowej chwały były jej pierwszą fazą, utopijnymi złotymi chwilami. Po
nich zatriumfowali islamiści, co nazwać by można drugą fazą. Wyglądała na
ostateczną, ponieważ zdaniem niektórych zachodnich obserwatorów islamizm,
chociaż być może nie leży w naszym guście, jest mimo wszystko autentyczny,
czytaj: nieunikniony.
Sądząc po przemówieniu w Kairze (2009) nawet
prezydent Obama wydawał się ulegać temu sposobowi myślenia. Słuchaczom — m.in.
z szeregów Bractwa Muzułmańskiego — opowiadał o związku „islamu
z Zachodem", jakby to akurat był najważniejszy aspekt Arabskiej
Wiosny. Poczuł się też w obowiązku dosadnie skrytykować Francję za
wprowadzony tam zakaz noszenia chust. Generalnie całkowicie zgodził się
z geopolitycznymi kategoriami islamistycznego światopoglądu:
z pojęciem konfliktu islamu z jego zachodnimi wrogami,
z koncepcją zachodniego prześladowania muzułmanów jako przyczyny
konfliktów i tak dalej.
Mimo tego jesteśmy teraz świadkami trzeciej fazy
wiosny arabskiej. Jest to kolejny masowy protest, kolejny wyraz sprzeciwu czy
rewolty przeciwko islamistom — przeciwko islamistomgłównego nurtu
w Egipcie, przeciwko umiarkowanym islamistom w Tunezji, czy przeciwko
radykałom w Mali. Ludzie chcą obalić islamistów — a przynajmniej chce
tego spora część społeczeństwa. Wydarzenia minęły się z opiniami
ekspertów. Islamizm, nawet w swojej mainstreamowej czy umiarkowanej
wersji, okazuje się być dużo mniej demokratyczny niż to reklamowano, same
demonstracje zaś są dużo mniej islamistyczne.
Islamizm okazuje się nie być islamem. Bo kto
w tych krajach chodzi protestować na demonstracjach? To muzułmanie,
których islam jest tak samo prawdziwy jak islam kogokolwiek innego.
A jeśli za kryterium oceny przyjąć autentyzm, to będzie ono wręcz bardziej
prawdziwe, ponieważ jest bardziej tradycyjne. Wielu z tych ludzi nie czuje
żadnego konfliktu z Zachodem - chyba że zachodni przywódcy idą
w sukurs islamistom. Faza trzecia jawi się jako okres walki, boju
antyislamistów z islamistami. Islamiści nadal wygrywają w wielu
krajach, jednak nie jest już takie pewne, czy na dłuższą metę utrzymają się
przy władzy.
Cały ten rozwój sytuacji powinien dać nam do myślenia
w kwestii amerykańskiej polityki zagranicznej. Po drugiej wojnie światowej
Ameryka budowała najróżniejsze instytucje, wpływające na nową sytuację
militarną i społeczną. Ponad dekadę po zamachu na WTC poziom współpracy
między antyterrorystycznymi sojusznikami jest na takim poziomie, że Francja
postanowiła sama interweniować w Mali. Oczywiście po jakimś czasie USA
udzieliły symbolicznej pomocy. Komentarze we francuskiej prasie nie
pozostawiają jednak złudzeń, że Francuzi czują pewien niesmak w chwili swej
militarnej brawury — są dumni ze swych osiągnięć, jednak czują się porzuceni
przez inne europejskie mocarstwa i głęboko urażeni nikłą skalą
amerykańskiego wsparcia. Według „Le Nouvel Observateur" — gazety zwykle
ciepło wypowiadającej się o Obamie — reakcja Białego Domu na francuską
inwazję „graniczy z obrazą". Sekretarz stanu Kerry w ubiegły
czwartek próbował okazać sympatię gratulując Francuzom sukcesów militarnych,
jednak jego słowa najwyraźniej pogorszyły tylko sytuację. Do tego stopnia, że
również zwykle sympatyzujący z Obamą „Le Monde" przytoczył
w duchu poparcia krytykę z ust republikańskiego kongresmena, co dla
„Le Monde" jest daleko idącym posunięciem. Francuzi w sowich
reakcjach na amerykańską politykę nie są bynajmniej osamotnieni.
Kilka tygodni temu aktywista na rzecz praw człowieka
w Egipcie, Bahieddin Hassan, opublikował na łamach dziennika
"Al-Ahram" list otwarty do prezydenta Obamy,w
którym przypominał mu o dobrych aspektach jego przemówienia w Kairze:
obietnicy stania ramię w ramię z ludźmi tego regionu. Ostatnio
niestety Biały Dom zamiast bronić ludzi publikuje oświadczenia budujące siłę
nowego rządu w Egipcie — zupełnie tak, jak w przeszłości popierał
rządy Hosniego Mubaraka. Czy autor listu potraktował Obamę fair? Jako odlegli
obserwatorzy nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Jednak sam list
i żal w nim wyrażony są uderzająco znajome — to lustrzane odbicie
rozdzierających serce opowieści syryjskich rebeliantów, którzy z jednej
strony walczą z Baath, a z drugiej odpierają ataki islamistów;
desperacko potrzebują pomocy, lecz jej nie otrzymują. Tę samą sytuację odczuli
Irańczycy protestujący przeciwko islamistycznemu reżimowi w 2009 roku.
W 2009 można się było zasłonić stwierdzeniem, że islamistyczne rządy
w Iranie mają się dobrze, nie ma więc sensu wspierać skazanej na porażkę
opozycji. Jednak na początku 2013 roku, kiedy nikt nie może już dłużej udawać,
że islamistom automatycznie przysługuje prawo do całego regionu, powinniśmy być
może otworzyć uszy na prośby i płacz naszych zdradzonych przyjaciół
i najbliższych sojuszników — tamtejszych liberałów.