ZAOLZIE |
Polski Biuletyn Informacyjny |
dokumenty, artykuły, komentarze, aktualności |
Numer 11/2010 (83) |
CIESZYN |
23 listopada 2010 |
| |
APOGEUM
WYNARADAWIANIA Kiedy przed rokiem likwidowano
klasy paralelne tej szkoły w Karwinie, kontynuujące
tradycje słynnego orłowskiego gimnazjum Na Obrokach,
nie przypuszczaliśmy, że czeskie władze szkolne tak
szybko podejmą kolejne kroki, zmierzające do
definitywnego wyrugowania polskości z tego terenu,
pozbawienia zaolziańskich Polaków przyszłej inteligencji. Czeskie władze, znane ze swej
„dyplomacji”, w swoich poczynaniach likwidacyjnych
wobec zaolziańskich Polaków zastosowały ponownie metodę
białych rękawiczek. Są one bardziej przewidujące, niż
sowieci lub hitlerowcy w czasie II wojny
światowej. Wiedza o udanych próbach
zwolenników dwóch największych światowych
totalitaryzmów zmierzających do wyniszczenia polskiej
inteligencji – najbardziej patriotycznych przedstawicieli
Narodu Polskiego – poprzez fizyczną likwidację całej
zbiorowości, pomimo skrupulatnego zacierania wszelkich śladów,
po latach i tak przedostała się
do wiadomości publicznej… Na
skutek smoleńskiej tragedii, po dziesięcioleciach,
dotarła wreszcie do najszerszej opinii światowej prawda
o masowych morderstwach, popełnionych na nieludzkiej,
sowieckiej ziemi na polskich oficerach rezerwy –
lekarzach, nauczycielach, inżynierach, policjantach i
przedstawicielach innych zawodów (również z Zaolzia).
Nie do końca udają się też niemieckie próby zacierania
śladów zbrodniczych poczynań hitlerowskich
zwolenników, w pierwszej kolejności skierowanych na
wyniszczenie wiodącej siły Narodu Polskiego, polskiej
inteligencji. Tak drastyczne metody nie mogą ulec
zapomnieniu. Powolna,
sukcesywna likwidacja polskiego zaolziańskiego szkolnictwa
czeską metodą nie budzi szerszego protestu, bo któż pamięta
krople, które drążą skałę?
Społeczeństwo zaolziańskie, pozbawione przez
Niemców i sowietów w czasie II wojny światowej swoich
najświatlejszych przedstawicieli, prześladowane po
wojnie przez swoich staro-nowych włodarzy, nie
podźwignęło się już nigdy do poziomu przedwojennej
świetności.
Gdy w dwudziestoleciu międzywojennym zmuszano
rodziców, by oddawali dzieci do nowobudowanych czeskich
szkół, młodzież wyrastająca dotąd w czysto polskim
środowisku buntowała się przeciwko temu naciskowi. Gdy
po wojnie zabrakło wielu czołowych przywódców
intelektualnych, bunt stawał się coraz
słabszy.
Kropla po kropelce…
Nie od razu udało się po wojnie uruchomić
polskie szkoły. Te już otwarte zamykano. Prześladowano
Polaków. Znów ich zmuszano, by oddawali dzieci do
czeskiej szkoły. Przetrwali tylko ci bardziej narodowo
uświadomieni. Część ludności polskiej, większość z
tych, co zostali wcześniej wysiedleni, a wrócili w roku
1938 w rodzinne strony, znów deportowano do Polski. Nie
ograniczano się jednak tylko do wcześniejszych
przesiedleńców. Do śmierci nie zapomnę swojego
wewnętrznego buntu kilkuletniego dziecka, kiedy usłyszałam
przekazywaną Ojcu relację Mamy, że grożono jej wywózką
naszej rodziny, jeśli rodzice nie zapiszą nas do czeskiej
szkoły, choć nigdy wcześniej nie opuszczali stron
rodzinnych, poza okresem spędzonym przez Ojca w niemieckim
obozie koncentracyjnym.
Ci, co przetrwali obozy koncentracyjne oraz
zsyłki do Niemiec pozostali najtwardszymi Polakami. Ci,
co nie zaznali piętna niemieckiego bata, jako pierwsi
ulegli „białym rękawiczkom” czeskiej
dyplomacji.
W okresie powojennym, po wielu utarczkach i
licznych staraniach, uruchomiono na Zaolziu różne
polskie szkoły, nie tylko podstawowe, ale i
ponadpodstawowe. Ponownie otwarto dwa gimnazja – w
Orłowej i Czeskim Cieszynie, co dwa lata opuszczali
mury szkolne absolwenci polskiej średniej szkoły
pedagogicznej, powstało polskie liceum medyczne (szkoła
dla pielęgniarek), istniała w Orłowej dwuletnia szkoła
handlowa, zamieniona nieco później w czteroletnią
szkołę ekonomiczną w Czeskim Cieszynie, było w Karwinie
technikum maszynowe, zwane „przemysłówką”, była nawet w
Orłowej szkoła dla dziewcząt, gdzie uczono je
gospodarstwa domowego, była w Czeskim Cieszynie szkoła
rolnicza i były polskie klasy przy czeskich szkołach
zawodowych. Niestety - te ostatnie, jako pierwsze, zostały
poddane galopującemu wynaradawianiu. Zmuszano tam młodzież
do posługiwania się poza lekcjami językiem czeskim.
Mijały lata. Krople drążyły skałę…
Kiedy na wiosnę ubiegłego roku dawni absolwenci
postawili pomnik w miejscu, gdzie u progu XX wieku
polskim wysiłkiem stanął gmach polskiego gimnazjum w
Orłowej na Obrokach, w
połowie lat osiemdziesiątych wysadzony dynamitem w powietrze, by nie
pozostał kamień na kamieniu, nikt – lub prawie
nikt – z obecnych tam absolwentów i sympatyków tej szkoły
nie przypuszczał, że już definitywnie kończy się
tradycja tej szkoły. Niestety, po wakacjach tegoż roku
2009 zamknięte zostały klasy gimnazjalne w Karwinie, które
pod dyrekcją cieszyńskiej placówki były formalnie
nosicielkami tradycji orłowskiego „Słowaka” –
gimnazjum im. Juliusza Słowackiego z Obroków. Były to
ostatnie klasy szkoły średniej, jakie istniały w „dolańskiej”,
górniczej części Zaolzia. Od lat nie istnieje już żadna
ze szkół średnich, założonych tam po II wojnie
światowej.
Czeskie kropelki jednak nadal drążą zaolziańską,
polską skałę. W czasie niemieckiej okupacji brutalnie
wyniszczono najbardziej światłych i aktywnych
przedstawicieli polskiej, zaolziańskiej inteligencji.
Istniejące po wojnie polskie szkoły pozwoliły na chociaż
częściowe odbudowanie poniesionych strat. Poziom nauczania
w tych placówkach był na tyle wysoki, iż większość ich
absolwentów bez trudu zdawała egzaminy na wyższe
uczelnie. Nie w smak to było czeskim sąsiadom. Wielu
polskich absolwentów czeskich uczelni otrzymywało więc
obowiązkowe skierowania do pracy w odległych od Zaolzia
miejscowościach Czech, Moraw i Słowacji. Tam się żenili,
zakładali rodziny. Nawet, jeśli pozostali w sercu
Polakami, powoli odstawali od stron rodzinnych.
Kręgi miejscowej inteligencji w minimalnym
stopniu zasilili też absolwenci polskich uczelni. Ci
pierwsi, powojenni, jeśli udało im się odbyć w Polsce
studia, mieli zamknięte drzwi do powrotu na Zaolzie.
Tych ostatnich, którzy odbyli studia w
zliberalizowanych polskich uczelniach, oduczono resztek
wszczepionego w domach rodzinnych patriotyzmu. Wiadomo.
Z punktu widzenia tych polskich obywateli, co
przekornie nazywają siebie wykształciuchami, wolno być
Czechem, Niemcem, Rosjaninem, Hiszpanem, Ukraińcem, czy
Litwinem, lecz
Polakiem być nie wypada. Polski patriotyzm to
konserwatyzm i zacofanie…
Z tych powodów nie ma w chwili obecnej na
Zaolziu zbyt wielu wykształconych ludzi, gotowych do
poświęceń dla sprawy polskiej społeczności. Nie ma
charyzmatycznych przywódców. Są natomiast tacy, których
nazwiska niestety powtarzają się od lat przy wszelkich
próbach ograniczania polskości, a którzy są
nieprzerwanie chętnie podejmowani zarówno przez
czeskich, jak i polskich rządzących z różnych ekip.
Są takie nazwiska, które pojawiały się w niezbyt
chlubnym kontekście w związku z likwidacją polskiej
szkoły w Trzyńcu Na Tarasie i pojawiają się teraz, w
związku z próbą rozpoczęcia powolnej (a może i
niezupełnie powolnej) likwidacji klas w ostatniej
zaolziańskiej szkole średniej, czeskocieszyńskim
gimnazjum, ostatniej już placówce władnej przygotować
przyszłych polskich, zaolziańskich intelektualistów.
Prowadzony w białych rękawiczkach
czeskocieszyński scenariusz jest bliźniaczo podobny do
tego z Trzyńca: - Inicjatywa czeskich władz w
sprawie potencjalnego otwarcia w przyszłym roku
szkolnym tylko dwóch, zamiast dotychczasowych trzech
pierwszych klas w jedynej polskojęzycznej szkole
średniej na Zaolziu, gimnazjum w Cz. Cieszynie, dla 60
zamiast dotychczasowych 90 uczniów, z użyciem
argumentacji, że czeskie gimnazja zasila tylko jedna
trzecia absolwentów czeskich szkół podstawowych, a nie połowa,
jak w tym przypadku, natomiast w Trzyńcu - likwidacja wyższych
klas pod pozorem łączenia szkół;
- W
Trzyńcu Na Tarasie - zgoda na likwidację szkoły ze strony
jej „polskiego” (sic!) dyrektora, opuszczającego to
stanowiska w związku z objęciem bardziej intratnej posady,
a w Cz. Cieszynie – zgodę na likwidację klasy podpisuje
pani dyrektor w wieku przedemerytalnym; - Skłanianie rodziców
potencjalnych, przyszłych pierwszoklasistów gimnazjum
do znalezienia dla swych pociech innych – oczywiście
czeskich – szkół, bo… a nuż z braku miejsca nie dostaną
się do tej szkoły.
Młodzież zostanie zapisana do różnych czeskich szkół o
profilu zawodowym i w konsekwencji wystąpi potencjalny brak
zainteresowania nauką w szkole ogólnokształcącej, jaką
jest gimnazjum, choć jak wykazuje statystyka, 97 % uczniów
tej szkoły dotąd podejmowało po maturze
studia wyższe; W Trzyńcu – skłonienie
rodziców do zapisania dzieci do innych, bardziej odległych
okolicznych szkół, przez co, po późniejszym, czasowym
przywróceniu stanu poprzedniego, zabrakło kilkorga dzieci
do wymaganej liczby uczniów w klasie.
To
dobrze, że tym razem udało się zaolziańskim Polakom
zewrzeć szeregi. Jak dowiadujemy się w ostatniej chwili,
na skutek protestów rodziców, nauczycieli, a nawet
uczniów, wycofana została decyzja p. Palkovej, zastępcy
hetmana wojewódzkiego w Ostrawie, odpowiedzialnej za
resort szkolnictwa oraz za planowaną likwidację jednej
z trzech pierwszych klas gimnazjalnych, samowolnie,
bez porozumienia z rodzicami i nauczycielami podpisaną
przez dyrektorkę gimnazjum p. Krystynę Herman. Ta
ostatnia zrezygnowała teraz z piastowanego stanowiska
dyrektora szkoły. Rodzice wystosowali do władz
wojewódzkich deklarację, w której domagają się
przyspieszonego terminu ogłoszenia konkursu na jej
następcę. Trzydzieścioro polskich uczniów nie będzie w
przyszłym roku szkolnym zmuszonych do pobierania nauki
w bądź co bądź obcym języku.
Oby się jednak w Cz. Cieszynie
nie powtórzyła podobna wolta, jak w Trzyńcu Na
Tarasie!!!
Alicja
Sę Ratujmy nasze klasy w
Gimnazjum Ja niestety, z powodu dwóch trójek na świadectwie, nie dostałem się przed laty do gimnazjum. Zostałem elektrykiem. Były jeszcze wówczas polskie klasy przy czeskiej szkole zawodowej, ale my, z tych polskich klas, dostaliśmy tam taką szkołę wynaradawiania, że przetrwali tylko ci, co z domu wynieśli głęboki patriotyzm. Nauczycielka czeskiego w tej szkole powiedziała: „jak ja was nie nauczę gadać tylko po czesku, również i na przerwach, to nikt inny” i zabrała się ostro do dzieła. Z tego powodu tylko co drugi Kiedroń, czy co trzeci Sikora lub Heczko posyła dziś dziecko do polskiej szkoły. To nic, że tamte dzieci nie umieją pozdrowić starszego, są aroganckie, biorą narkotyki. Grunt, że mówią po czesku i gardzą naszą polską mową. To „zasługa” tej dawnej nauczycielki języka czeskiego i jej podobnych, którzy skądś tam przywędrowali na Zaolzie. W latach 60 i 70 takich „pedagogów”, skierowanych na ten teren, było wielu. Poślijmy więc dziecko do gimnazjum, zaś argumenty pani Palkowej z województwa, iż tylko 1/3 z naszych ponad 180 dziewiątoklasistów ma do tego prawo podobnie jak argumenty innej pani P. w Trzyńcu (Věra Palkovská – burmistrz miasta, likwidatorka polskiej szkoły Na Tarasie– przyp. red.), iż nie należą nam się polskie napisy, traktujmy jak zaprzaństwo pewnych kręgów, chcących i nas wynarodowić. Zabrano się za nas w ostatnim roku ostro. Może to już próby ostatecznego załatwienia polskiego problemu na naszym terenie? Jeden z sympatyków Zaolzia zwrócił nam uwagę, że 31 października było Święto Reformacji. Dla wielu zaolzian jest to bardzo uroczysty dzień, gdyż w wyniku zawirowań historycznych żyje na Zaolziu, podobnie jak na całym Śląsku Cieszyńskim, sporo wyznawców luteranizmu. Ta
religia, choć wywodzi się z niemieckich korzeni,
przyjęła się na Ziemi Cieszyńskiej wbrew pozorom dzięki
polskości obrządku
kościelnego, polskiej pieśni religijnej i
polskojęzycznej lekturze Pisma Świętego. W
przeciwieństwie do obowiązującej wówczas w kościele
katolickim łaciny, luteranizm na Śląsku Cieszyńskim był
na przełomie XIX i XX wieku nośnikiem zaangażowanej
polskości. Zdawali sobie z tego sprawę, co światlejsi,
wyznawcy katolicyzmu i przykłady szczerej przyjaźni oraz
współdziałania przedstawicieli obu Kościołów na niwie
społecznej nie należały do rzadkości. Wspomina o tym w swoim
„Pamiętniku starego nauczyciela” Jan Kubisz, gorący
wyznawca luteranizmu: „We
Frysztacie zjawia się socjalistyczny „Robotnik”, tudzież
„Głos Ludu Śląskiego”, który również pod
sztandarem radykalizmu pragnie skupiać lud śląski […]
Jako przyczepka do „Głosu” wychodzi przez pewien czas
„Osa”. Jako pismo antyklerykalne uderzała „Osa” na
duchowieństwo […] Szczerych katolików, nie czyniących w
polityce kwestii ze spraw wyznaniowych, przezwała
ewangelickimi katolikami, a równocześnie szczerych
ewangelików, ale w polityce chętnie współpracujących,
katolickimi ewangelikami. Chciała „Osa” przez to ośmieszyć
jednych i drugich, a właściwie hołd oddała jednym i
drugim za to, iż sprawę ojczystą umiłowali nade wszystko
i będąc szczerze przywiązani do religii i szanując
religijność własną i drugich, nie czynili z religii
kości niezgody w obozie narodowym.” Pisaliśmy w jednym z naszych
numerów (PBI-Z nr 3/2005, http://www.zaolzie.org/
) o prowokacji czeskiej służby bezpieczeństwa w ropickim
młynie (Ropica, zaolziańska miejscowość na obrzeżu
Cieszyna) w wyniku której wszyscy mieszkańcy, cała
rodzina, mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, a nawet
jeden z pracowników, zostali aresztowani, przy czym mężczyzn
– wzorem zesłańców syberyjskich – skazano na
wieloletnie prace przymusowe w kopalniach uranu. Rzecz działa
się na początku lat pięćdziesiątych, lecz jej przyczyn
szukać należy w przedwojennym śląskocieszyńskim
ekumenizmie. Po przemianach z przełomu lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ulicę „22 lipca”
na cieszyńskim osiedlu ZOR przemianowano na ulicę
księdza Tomanka. Szersze kręgi naszych Czytelników
mogą nie wiedzieć, kim ksiądz Rudolf Tomanek był. Był
bliskim współpracownikiem i kontynuatorem działalności
znanego na całym Śląsku Cieszyńskim obrońcy polskości,
redaktora, posła i senatora, katolickiego księdza
Józefa Londzina, synem ropickiego młynarza, bratem
późniejszej właścicielki tego młyna, dyplomowanej
nauczycielki, która w wieku ponad 70 lat została na
skutek czeskiej prowokacji skazana na lata więzienia.
Ropicki młyn był solą w oku
komunistycznych władz powojennej Czechosłowacji nie
tylko ze względów narodowych, ale i religijnych.
Nazywano go cieszyńskim Watykanem, choć nazwa ta nie do
końca była ścisła. Oprócz duchownych katolickich,
takich jak wymienieni już wyżej księża Londzin i
Tomanek, miłymi gośćmi podczas odbywających się tam
spotkań bywali również duchowni ewangeliccy, a między
nimi senior Śląskiego Kościoła Ewangelickiego, pastor
zaolziańskiego kościoła Na Niwach, ksiądz Józef Berger.
O zażyłości tych szczerych wyznawców chrześcijaństwa,
bez względu na różnice doktrynalne, świadczy fakt, że
najmłodszego z synów siostry księdza Tomanka, Janka
Brannego – w związku z ropicką prowokacją –
aresztowano w domu księdza Józefa Bergera w Bratysławie. Tak się złożyło, że rodzinę
księdza Bergera już nieco wcześniej dosięgło ramię
czechosłowackiej, komunistycznej „sprawiedliwości”. „W
ramach awansu służbowego” ksiądz profesor został wraz
z rodziną przesiedlony z Zaolzia do Bratysławy. Kiedy
Janek Branny – szczery i wierny wyznawca katolicyzmu –
zdał egzamin i został przyjęty na studia medyczne w
Bratysławie, stało się niejako oczywiste, że
zamieszkał w zaprzyjaźnionym domu tego czołowego
przedstawiciela zaolziańskiego ewangelicyzmu.
W konsekwencji prowokacji i
aresztowań w ropickim młynie bliżsi i dalsi znajomi,
sąsiedzi oraz dawni „przyjaciele”, wśród których byli
niestety i miejscowi Polacy, wyrzekli się rodziny
Brannych. Ofiary prowokacji wracające kolejno z więzienia
pozostawały w osamotnieniu. Bogu ducha winnych ludzi,
zrehabilitowanych wreszcie po ok. trzydziestu latach,
traktowano jak zadżumionych. To Janka bardzo bolało, choć
jako głęboko myślący katolik próbował wybaczyć
wszystkim, którzy Go skrzywdzili, bądź upokorzyli. Nie żywił
nienawiści, lecz nie podejmował udawanej przyjaźni. Z grona najbliższych tylko
Bergerowie nie odwrócili się od ofiar ropickiego
zamachu. Mieszkający nadal w Bratysławie Roman Berger,
znany kompozytor i teoretyk muzyki, syn Księdza
Seniora, jako dowód głębokiego szacunku, jeszcze w
czasach komuny poświęcił przyjacielowi jeden ze swoich
najlepszych utworów, cenione w świecie muzyki Adagio dla
Jana Brannego. Janek zdążył posłuchać tego utworu zanim
w latach osiemdziesiątych, po ciężkich cierpieniach,
dokonał życia na skutek napromieniowania w czasie ośmiu
lat pracy w kopalniach uranu. Opisani wyżej wyznawcy dwóch
odłamów chrześcijaństwa – tradycyjnego i reformowanego
– darzyli się wzajemnie ogromnym szacunkiem nie tylko
jako przyjaciele, ale i jako wyznawcy tego samego Boga,
w Trójcy jedynego. Kiedy aranżowano prowokację w
ropickim młynie, starszy z dwóch pozostałych po wojnie
przy życiu synów państwa Brannych mieszkał już na
Zachodzie. Tylko raz zdecydował się na odwiedzenie
rodzinnego domu w komunistycznej Czechosłowacji.
Podczas przekraczania granicy na Olzie w Cieszynie został
poddany tak gruntownej kontroli osobistej, że – będąc
już księdzem i wziętym lekarzem – musiał z siebie zdjąć
cały przyodziewek. Od tamtej pory nie odwiedził już
zaolziańskiej Ziemi Ojczystej, choć po wyjściu z więzienia
żyła tam nadal jego matka, jedna z sióstr i brat. Ten, po
powrocie z więzienia, nie mogąc już kontynuować rozpoczętych
studiów, podjął pracę robotnika w hucie trzynieckiej i
za namową przyjaciół wstąpił w związek małżeński.
Choć jego wybranką była praktykująca ewangeliczka, brat
pana młodego udzielił im w Szwajcarii sakramentu ślubu,
wyrażając przy tej okazji ogromne zadowolenie z możliwości
połączenia tym sakramentem pary wiernych wyznawców dwóch
tak bliskich sobie religii. Żyli potem zgodnie. Chociaż
Janka nękały już pierwsze objawy strasznej choroby,
samochodem podarowanym przez brata, katolickiego księdza,
zawoził żonę do jej ewangelickiego kościoła, sam udając
się do swej katolickiej, ropickiej parafii. Szanowali
wzajemnie swoje przekonania. Kiedy już Janek ciężko
zachorował na raka kości, żona opiekowała się nim do
ostatnich chwil życia w swoim domu rodzinnym w Wędryni,
gdzie zamieszkali po ślubie. W moim głębokim przekonaniu życie
tych ludzi było wzorcowym przykładem ekumenizmu
stosowanego w życiu codziennym. Na Zaolziu, a właściwie
na całym Śląsku Cieszyńskim żyje wiele małżeństw
mieszanych. Ich życie nie jest wprawdzie tak
spektakularne jak życie ludzi zbliżonych do
„zaolziańskiego Watykanu” w Ropicy, lecz szanują się
wzajemnie i pomimo różnic wyznaniowych kochają szczerze
Boga i Ojczyznę. Jestem przekonana, że intencją
Ojca Świętego Jana Pawła II, kiedy podczas jednej ze
swoich pielgrzymek do Kraju, odprawiał nabożeństwo
ekumeniczne w kościele ewangelickim w Warszawie, było
podkreślenie tego, co nas zbliża, a nie wyszukiwanie
różnic dzielących katolików i protestantów. Wszak
protestantyzm zrodził się jako wyraz buntu przeciwko
błędom popełnianym przez hierarchów kościelnych w
czasach średniowiecza, dziś potępianych również przez
przedstawicieli kościoła katolickiego. Szkoda, że nie do końca
rozumieją to i akceptują zarówno wojujący katolicy, jak
i niektórzy wrogo nastawieni przedstawiciele
protestantyzmu. Szkoda też, że luteranizm – nie tylko na
Zaolziu – odszedł od swych narodowych korzeni, bo cóż
może być bliższego, niż modlitwa w języku ojców i
matek? Chciałoby się powtórzyć za poetą słowa pieśni:„Mateczko
kochana nad wszystko na świecie, żyłem z Tobą
szczęśliw, jako małe dziecię […] bo Tyś mię uczyła
modlić się do Boga. Jak Ci się odwdzięczyć, o Matko ma
droga?”. Alicja
Sęk
| |
|