Dalekie
Zaolzie
Tomasz Maćkowiak
Jerzy Urban, Wojciech Jaruzelski, Lech Kaczyński – co mają ze sobą wspólnego? Wszyscy przepraszali Czechów za zajęcie Zaolzia w 1938 r. Mieli szczere chęci, ale też chyba nie znali historii regionu, który, zanim zajęli Polacy, wcześniej anektowali Czesi. O czym mało kto dzisiaj pamięta.
Przeprosiny Lecha Kaczyńskiego
z Westerplatte – w Polsce przyjęte z uznaniem nawet przez kręgi
wobec prezydenta krytyczne – w Czechach przeszły w zasadzie bez echa.
Odniosło się do nich tylko dwóch komentatorów: jeden bardzo zainteresowany
wszystkim, co polskie, drugi bardzo ostentacyjnie zbuntowany przeciw
tradycyjnemu czeskiemu nacjonalizmowi. Reszta sprawę zbyła milczeniem.
Kilka lat wcześniej ekipa czeskiej TV publicznej zrobiła wywiad
z Wojciechem Jaruzelskim o inwazji w 1968 r. Powiedział
w nim, że udział wojsk PRL w ataku na Czechosłowację był konieczny,
wymagała tego polska racja stanu i że gdyby musiał zrobić to drugi raz, to
by to zrobił. Zaraz potem uderzył się jednak w pierś Józefa Becka
i ostro potępił agresję 1938 r.
Jeszcze wcześniej, bo gdzieś na początku lat 90., padły przeprosiny Jerzego
Urbana. Był to rodzaj happeningu, zorganizowanego przez redaktora naczelnego
„NIE” na fali inteligenckiej niechęci do Wałęsy. Z grupą zwolenników
chodził po Czeskim Cieszynie i wołał: „Wałęsa, przeproś za Zaolzie!”.
Jest w tym coś bardzo znamiennego dla sposobu, w jaki Polska
inteligencja myśli o Czechach, a tym samym o leżącym
w granicach Czech Zaolziu. Stereotypy sprawiają, że Czesi wydają się nam
tak sympatyczni, a przynajmniej tak nieszkodliwi, że do głowy nie
przychodzi nikomu możliwość wyrządzenia komukolwiek krzywdy przez ten naród
o gołębich sercach. Jest w tym myśleniu milczące założenie, że to społeczeństwo
Szwejków nie jest zdolne do przemocy czy okrucieństwa i jeśli
w historii naszego sąsiedztwa były jakieś brutalne epizody, to na ślepo
możemy za nie przepraszać, no bo przecież niemożliwe, żeby takich rzeczy
dopuścili się Czesi. Aż dziwne, że nikt nie zauważa lekceważenia
i aroganckiego paternalizmu, jakim ocieka takie podejście.
Tymczasem właśnie najnowsza historia Zaolzia stoi w poprzek takich
sterotypów. Tyle że trzeba ją znać całą, a nie tylko fatalny wycinek
z 1938 r. Ruchy narodowościowe w dawnym Księstwie Cieszyńskim zaczęły
się w XIX w. W chwili wybuchu I wojny światowej osoby
deklarujące się jako Polacy stanowiły ponad 55 proc. ludności tego regionu,
potem byli Czesi i Niemcy oraz cały koktail Słowaków, Żydów czy Węgrów –
bo na tym terenie gwałtownie rozwijał się przemysł, który ściągał przez
dziesięciolecia robotników z całej Europy Środkowej.
Kto był Polakiem, kto
Czechem
Dziś można się zastanawiać, co pojęcia „Polacy” czy „Czesi” oznaczały
w tamtym czasie. Miejscowa ludność była bowiem autochtonicznie śląska,
w większości wiejska. W domach mówiło się odmianą śląskiej gwary,
w której swojskie brzmienia odnajdowali zarówno Polacy, jak i Czesi.
Dla miejscowych Polaków jednak znaczenie decydujące ma fakt, że kiedy tutejsi
chłopi zaczęli się zmieniać w robotników i mieszczan, zmiana stylu
życia z wiejskiego na miejski połączyła się z niezwykłą aktywnością
dziesiątek drobnych stowarzyszeń kulturalnych, które w większości
zgłaszały akces do polskości.
Była to taka lokalna praca u podstaw, prowadzona przez zastępy księży,
nauczycieli, społeczników. Szokujące, ale w tych procesach
z polskością skojarzono nie państwowy, ogólnoaustriacki katolicyzm, ale
rozpowszechniony na tym terenie protestantyzm. Do dziś zostało w regionie
– i to po obu stronach granicy – przysłowie „Trzyma się jak luterska wiara
na Śląsku”. Zaolziacy do dziś argumentują, że skoro lokalne elity tworzyły
polskie towarzystwa śpiewacze i chóry – to czy jeszcze muszą udowadniać,
że są Polakami, żeby w końcu uwierzyły im elity i w Pradze, i w
Warszawie?
Prawdziwy problem zaczął się z końcem I wojny światowej.
I Polacy, i Czesi na Śląsku Cieszyńskim powołali swoje lokalne władze
i bez pomocy z zewnątrz pokojowo ustalili etniczną granicę.
Przebiegała kilkadziesiąt kilometrów na zachód od granicy obecnej. Zdecydowana
większość regionu została zatem uznana za polskojęzyczną. Porozumienie to
zawarto 5 listopada1918 r. Było warunkowe: Czesi i Polacy ostateczną
decyzję pozostawili stolicom swoich dopiero kształtujących się państw.
Warszawa chyba się za bardzo tym regionem jednak nie interesowała,
w przeciwieństwie do Pragi. Podział regionu według granicy etnicznej
sprawił bowiem, że jedyna wtedy istniejąca magistrala kolejowa łącząca wschód
i zachód Czechosłowacji przebiegała przez Cieszyn – czyli terytorium,
które w całości miało przypaść sąsiedniej Polsce. W dodatku tereny te
były jednymi z najbogatszych regionów przemysłowych: kopalnie, stalownie,
huty.
W polskiej części regionu trwała właśnie kampania wyborcza do Sejmu,
w której ścierali się narodowcy, socjaliści i ludowcy. 23 stycznia
1919 r. na rozkaz premiera Karla Kramarza granicę etniczną przekroczył
kilkunastotysięczny oddział wojsk czechosłowackich. Byli to świetnie uzbrojeni
(m.in. mieli pociąg pancerny) weterani I wojny światowej. Opór stawiały im
słabe oddziały polskie oraz – w zależności od tego, która strona pisała
relację – „patriotyczna młodzież i cywile”, ewentualnie „polskie bojówki”.
Polacy nie byli w stanie się bronić, a na pomoc z kraju nie mogli
liczyć, bo właśnie trwała wojna z Ukraińcami o Lwów. Czesi szybko
doszli więc do Bielska-Białej. Wtedy Polacy ze Śląska Cieszyńskiego dostali
z Warszawy pierwszą lekcję geopolityki: Polska może istnieć bez Śląska
Cieszyńskiego, ale bez Lwowa i Zachodniej Ukrainy – nie!
Szokującym epizodem tamtej wojny była masakra jeńców wziętych do niewoli 26
stycznia w czasie natarcia w okolicach Stonawy. Czescy legioniści
rozwścieczeni oporem mieli tam wystrzelać i zakłuć bagnetami kilkunastu
polskich żołnierzy. Dziwne, że do dziś nie ma na ten temat opracowań naukowych.
Czechów temat nie interesuje, Polaków chyba też nie, bo nasza skala cierpienia
liczy się w setkach tysięcy ludzkich istnień, a tam zginęła „tylko”
garstka Zaolziaków.
Praca i szkoła tylko
dla Czechów
Granica, która przetrwała do
dziś, dzieląca Cieszyn na połowę, została wytyczona bagnetami. I to nie
polskimi. Tej świadomości zupełnie nie mają polskie elity. Nawet znawca epoki
prof. Andrzej Garlicki za winną konfliktu zbrojnego uznał Polskę, która
sprowokowała Czechów próbą przeprowadzenia wyborów! Warto to rozumowanie
odwrócić: co byśmy sobie pomyśleli o konflikcie, gdyby to Czesi chcieli
robić demokratyczne wybory, a Polacy posłaliby na nich wojsko?
Po podpisaniu rozejmu miesiącami trwały targi dyplomatyczne ze zwycięskimi
mocarstwami, zakończone w 1920 r. w Spa. Było już lato
i delegacja polska gotowa była zgodzić się wtedy na wszystko, byle zyskać
polityczne i militarne wsparcie Zachodu w starciu z armią
Tuchaczewskiego, która podchodziła pod Warszawę. Prascy negocjatorzy byli do
bólu pragmatyczni i argumenty, że Polska broni Europy przed sowiecką
nawałnicą, zbywali uśmiechami jako kolejny przejaw polskiej egzaltacji.
Warszawa się zgodziła i tak zatwierdzono granicę, która przetrwała do
dziś.
Według spisów ludności tuż sprzed I wojny na 179 tys. mieszkańców regionu
Polacy stanowili 123 tys., poza tym było tam 32 tys. Czechów i 22 tys.
Niemców. Już w 1921 r. oficjalny spis w Czechosłowacji wykazał tylko
69 tys. Polaków – ich liczba stopniała w ciągu dwóch lat o połowę.
Pochodzący z Zaolzia historycy mówią o przymusowej asymilacji,
wskazując na antypolską działalność organizacji o nazwie Macierz Śląska,
która działała z potężnym wsparciem władz w Pradze. – W polskiej
wiosce budowano nagle szkołę czeską, do której zapisywało się troje, pięcioro
dzieci – opowiada Grzegorz Gąsior, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Szkoła była dużo ładniejsza od stojącej w tej samej wsi szkoły polskiej,
miała lepszy sprzęt, dzieci jeździły na wycieczki. Po kilku latach już połowa
dzieci chodziła do szkoły czeskiej, połowa do polskiej. Proporcje dalej się
odwracały.
Tym bardziej że działał też nieoficjalny nacisk ekonomiczny. Dziś trudno sobie
wyobrazić, żeby ktokolwiek przyjmując górnika do pracy zadawał mu pytania
o to, do jakiej szkoły posłał dzieci i czy czuje się Czechem czy
Polakiem. W tamtych czasach rozpalonego nacjonalizmu była to jednak norma.
– Tatę widywałem rzadko, bo za to, że posłał mnie do polskiej szkoły, nie
dostał u nas roboty i musiał wyjechać do Katowic – takie zdanie
przewija się niezwykle często w relacjach tamtejszych Polaków.
Grzegorz Gąsior przebadał archiwa czechosłowackich kolei państwowych z lat
20. i 30. Pełno w nich raportów o tym, do jakich narodowości
przyznają się pracownicy, do jakich szkół posyłają dzieci itd. I pisanych
expressis verbis wniosków, aby pracowników rozpoznanych jako „polscy
szowiniści” przenosić w głąb kraju, a na ich miejsca sprowadzać
Czechów. „Jindrzich Janhuba, palacz, 4 dzieci; polski szowinista
i agitator; dzieci posyła ostentacyjnie do polskiej szkoły” – pisali np.
do kierownictwa kolei aktywiści Slezske Matice (Macierzy Śląskiej)
w dokumencie, znalezionym przez Gąsiora. Dokument kończył się rzeczowo:
„przeniesienie i wymiana”.
Rzecz jasna, że kolej nie każdego zaraz przenosiła, jednak fakt istnienia
takich dokumentów mówi wiele o atmosferze panującej w regionie. Inna
sprawa, że Czechosłowacja, która po cichu wspierała asymilację, tak naprawdę
była państwem wielonarodowym z wszelkimi tego konsekwencjami. Sami Polacy
z Zaolzia przyznają, że przed wojną skargi do Pragi pisali po polsku
i odpowiedzi z urzędów przychodziły też po polsku.
Polscy okupanci
Ilość ludności polskiej topniała,
tutejsi Polacy wprawdzie nie czuli się prześladowani, ale wygodnie im też nie
było. Na pewno nie da się powiedzieć, że traktowano ich jako mniejszość
wzbogacającą kulturalnie ciekawy region. Gorycz rosła i eksplodowała
w 1938 r. po układzie monachijskim. II RP wykorzystała słabość postawionej
pod murem Czechosłowacji i sama postanowiła rozwiązać kwestię swojego
spornego terytorium. Polskie wojska wkroczyły do Zaolzia, gdzie były witane
przez tłumy entuzjastów.
Tych ludzi nie interesował nieszczęsny kontekst, który postawił państwo polskie
u boku hitlerowców. Cieszyli się naprawdę, że „wracają do macierzy”.
Z drugiej strony nie da się zaprzeczyć, że Czechów, którzy tu mieszkali –
i tych miejscowych, i tych sprowadzonych przez administrację
państwową w latach 20. i 30. – nie potraktowano wtedy wyrozumiale.
Wielu zmuszono do wyjazdu, nie brakowało napadów i pobić, szczególnie tuż
po zajęciu Zaolzia.
Nikt rozsądny nie twierdzi, że strona polska w tych konfliktach jest bez
winy. Wątpliwości budzi jednak bezwzględna pewność, z jaką o kilku
miesiącach z lat 1938 r. mówi się „polska okupacja”, jednocześnie zupełnie
rozgrzeszając czechosłowacką działalność na tych terenach w latach
1919–1938. Takie myślenie zaowocowało całkiem niedawno przeprosinami ze strony
prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przeprosin sprowokowanych przez Putina,
skierowanych do Pragi, z zupełnym pominięciem mieszkańców Zaolzia.